[ Pobierz całość w formacie PDF ]
oka łódz podwodna i morze dookoła znikły za czarną, nieprzejrzystą zasłoną. Przez chwilę nie było nic . widać.
Raptem wysoki, czerwony snop ognia rozdarł powietrze. Na ułamek sekundy wrzecionowate cielsko,
wyrzucone potworną siłą wybuchu, ukazało się w całej okazałości nad powierzchnią wody. Niby słomka
skruszona potężną dłonią wygięło się w kabłąk, roz- pękło na dwoje i znikło w kłębach dymu. Powietrzem
wstrząsnął głęboki huk wybuchu, przetoczył się echem po okolicznych górach i gdzieś między nimi zamarł.
Gdy wiatr rozpędził resztki czarnego dymu, w miejscu, gdzie łódz podwodna zapadła w morze, nie było
widać nic. Zupełnie nic. Powierzchnia wody burzyła się jeszcze czas jakiś, a potem i to ustało.
%7łołnierze stali jak wryci, niezdolni do najmniejszego ruchu. Wpatrzeni w morze nie rozumieli sami jeszcze,
co się stało. Może to tylko sen? Ale nie. Drażniący nozdrza zapach prochu, błysk mosiężnych łusek na czerni
skały mówiły, że to była prawda.
Pierwszy oprzytomniał sierżant.
Melduję, poruczniku, że zatopiliśmy... zaczął, ale przerwał mu krzyk.
Krzyczeli wszyscy naraz, padali sobie w objęcia, jakby teraz dopiero odzyskali mowę.
Larsen! Meldunek do dowództwa. Która teraz godzina?
Radiotelegrafista spojrzał na zegarek.
Piąta pięćdziesiąt dziewięć odpowiedział ma
chinalnie. Piąta pięćdziesiąt, piąta pięćdziesiąt" tłukło mu się uporczywie w mózgu. Przez chwilę
wytężył myśl, nie mogąc sobie uświadomić, czemu przywiązuje taką wagę do tej godziny.
Który dziś mamy? spytał wreszcie nie swoim głosem.
A kto to wie? Dziś trzynasty chyba. Czemu?
Larsen bez odpowiedzi pobiegł do radiostacji. Czas
wymieniony w nie szyfrowanej wiadomości, którą przypadkiem schwycił przez radio, zgadzał się co do minuty z
godziną pojawienia się łodzi podwodnej. Jeszcze jedna niewiadoma. Trzeba zawiadomić o tym oddział
operacyjny dowództwa. I to natychmiast.
Wysłać na brzeg patrole! krzyknął porucznik. Może coś jeszcze wypłynie? Patrzcie uważnie.
Przyciągnąć na brzeg pontony gumowe!
Czyż Orvin przewidywał, że niemiecka łódz podwodna tu się zjawi? Skąd mógł o tym wiedzieć? Gdyby nie to
działo, jeszcze trochę, a byłoby po nas" myślał sierżant i wydając rozkazy, nie spuszczał jednocześnie z oczu
morza, przeszukując pilnie każdą bruzdę wodną. Ale w kręgu lornety polowej, prócz napływających bez końca z
horyzontu długich grzebieni fal i szeroko rozlanej na morzu plamy tłuszczu, nic nie zdradzało tragedii, jaka się
tu rozegrała przed niewieloma minutami.
Głowę daję, że widziałem. Ja wam to mówię.
Coś widział? Powtórz!
Rozgorączkowany porucznik przebił się przez krąg żołnierzy otaczających drugiego radiotelegrafistę.
Roald mówi, że widział rakietę.
Tam, w północnej części wyspy.
Wtedy, kiedy zatapialiśmy łódz podwodną odpowiedziało naraz kilka głosów.
Melduję, panie poruczniku, że jak się obróciłem po naboje, coś błysnęło w tamtej stronie ręka żoł-
nierza zatoczyła koło na zachód od stożka wulkanu. Dobrze nie widziałem, oczy miałem zalane potem, ale to
na pewno była rakieta.
Jakiego koloru? spytał sierżant.
Nie powiem, nie zauważyłem.
Rakieta, nie rakieta, ale trzeba by zbadać okolice Zatoki Morsów.
Nie gorsze są tam warunki do lądowania niż przy naszym brzegu. Ale musimy to sprawdzić. I to jak
najszybciej...
Wezcie dwu ludzi, sierżancie. I ty, Roald, też dwu. Wy pójdziecie od strony morza. Ewald od gór.
Może ja pójdę z Roaldem?
Nie. Ty musisz zostać w obozie. Może uda ci się od razu nawiązać łączność z dowództwem.
Larsen wzruszył ramionami. Nie, to nie. Radzcie sobie beze mnie" pomyślał z goryczą. Odchodząc
słyszał, że porucznik każe Isbittrnowi także pozostać.
A jednak nie jest taki zły przemknęło mu znów przez głowę. Chłopak umarłby chyba ze strachu,
gdyby go teraz wysłać z patrolem. Do świtu jeszcze daleko".
Samotny stożek wulkanu w niebieskiej poświacie ostro odcinał od usianego gwiazdami nieba. Okrągła
tarcza księżyca ciągnęła po morzu smugę srebrzystego blasku. Tysiące światełek łamało się, nikło i znów
rozbłyskiwało na spokojnej powierzchni wody. Larsen nie mógł oczu oderwać od dziwnej gry świateł. Pozwa-
lały zapomnieć o tym, co dręczyło, dusiło za gardło, nie dawało mu spokoju.
Na ścieżce prowadzącej do obozu zatętniły nagle czyjeś kroki.
Porucznik cię wzywa. Rzucaj wszystko! krzyknął żołnierz i zawrócił biegiem.
Larsen nie mógł za nim nadążyć. Po drodze widział, jak ludzie w pośpiechu przenosili karabin maszynowy.
Inni mijali go bez słowa, z przewieszonymi przez szyję automatami. Przyspieszył kroku. Sześciu żołnierzy w
pełnym uzbrojeniu stało przed porucznikiem.
Znasz przejście do Zatoki Morsów od strony wybrzeża! Poprowadzisz ich natychmiast na pomoc sier-
żantowi.
Na pomoc? Larsen wytrzeszczył oczy.
Desant nieprzyjacielski na wyspie! Zaatakowano niespodziewanie patrol Roalda. Ostrzelano go z broni
maszynowej. Nasi na szczęście mieli ze sobą granaty. Obrzucili nimi nieprzyjaciela, dzięki temu oderwali się od
niego i zdołali zbiec do obozu wołał oficer przerywanym głosem.
A Ewald?
Przecież mówię ci. Masz iść mu na pomoc. Nie rozumiesz? Roald i jego ludzie widzieli błyski ognia w
górach rozkrzyczał się podniecony porucznik. My tu szykujemy obronę. Obsadzamy wszystkie przejścia.
Ktoś kładł już Larsenowi w rękę automat, ktoś podawał mu ciężki chlebak wypełniony granatami. Widać
było, że żołnierze z patrolu rwą się do*czynu. Może wreszcie przyjdzie im zmierzyć się z prawdziwym
wrogiem, nie z tym niewidzialnym, nieuchwytnym, który ich wyniszczał bezkarnie. Po zatopieniu łodzi
podwodnej wstąpił w nich duch bojowy.
Radiotelegrafista bez słowa ruszył w stronę niewidocznej prawie w ciemnościach górskiej ścieżyny. Z dala
jeszcze słyszał rozdrażniony krzyk: Gdzie Isbiórn? Przyprowadzcie go do mnie.
Nie ma odpowiedział jakiś głos. Nie kładł się chyba dzisiaj spać. Zpiwór nie naruszony.
Oddalając się szybko, cały zamieniony w słuch, Larsen starał się wzrokiem przedrzeć otaczające ciemności.
Na szczęście srebrna tarcza księżyca wypełzła już znów zza chmur, zalewając wyspę zimnym, jasnym blaskiem.
Raptem długie serie z automatów rzuciły cały patrol na ziemię. Kule skakały jak żywe po skałkach.
Z trudem ściągam broń z pleców opowiadał pózniej Larsen ale jeszcze nie strzelam. Oprzytom-
niałem z pierwszego wrażenia, podciągam się za jakiś kamień, wychylam ostrożnie głowę. Z trzech pozycji
buchają płomyki. Trzy automaty. Czyżby?...
Przestańcie!" krzyczę do moich ludzi. A ci nic. Zapalili się i walą seriami.
Przestańcie, bo łby porozwalam!" ryczę, ile sił w płucach. To dopiero poskutkowało. Jak my zaprze-
staliśmy ognia, to tamci też zamilkli.
Ewald! wołam korzystając z chwili ciszy. Ewald!" Cisza. Tylko to przeklęte echo podchwytuje mój
[ Pobierz całość w formacie PDF ]