[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w powietrze. Jedną ręką ściskam go za gardło, drugą trzymam pod pachą, niosąc go na piętro. Rzuca się, kopie mnie po
nogach i w krocze. Kij wypada mu z rąk. Stacza się ze schodów, obijając się o stopnie, słyszę za sobą dzwięk
tłuczonego szkła któregoś z okien.
Na piętrze jest otwarta przestrzeń. Jest ciemno. Część ścian jest pokryta egzemplarzami pisemka Oni chodzą wśród
nas", resztę zajmują inne przedmioty związane z kosmitami. Ale inaczej niż u Sama plakaty są prawdziwymi zdjęciami
robionymi przez lata, powiększonymi do takiej ziarnistości, że ciężko rozpoznać, co na nich jest - głównie białe plamki
na czarnym tle. W kącie siedzi gumowy manekin kosmita z pętlą na szyi. Ktoś założył mu na głowę meksykańskie
sombrero. Na suficie są przyklejone fosforyzujące gwiazdki. Wydają się nie na miejscu, pasowałyby do sypialni
dziesięcioletniej dziewczynki.
Rzucam mężczyznę na podłogę. Odsuwa się ode mnie i wstaje. Wtedy skupiam całą swoją moc w żołądku i
skierowuję ją na niego gwałtownym pchnięciem ręki, które wyrzuca go w powietrze i ciska o ścianę.
- Gdzie on jest? - pytam.
- Nigdy ci nie powiem, on jest jednym z was.
- Nie jestem tym, za kogo nie masz.
- Nigdy wam się nie uda, nigdy! Zostawcie Ziemię w spokoju! Podnoszę rękę i duszę go. Czuję pod dłonią
naprężone ścięgna,
choć go nie dotykam. Nie może oddychać i czerwienieje mu twarz. Puszczam go.
- Zapytam jeszcze raz.
- Nie.
Przyduszam go jeszcze raz, ale tym razem, gdy czerwienieje na twarzy, przyciskam mocniej. Kiedy odpuszczam,
zaczyna płakać i jest mi przykro, że go skrzywdziłem. Ale on wie, gdzie jest Henri, coś mu zrobił, i moje współczucie
znika równie szybko, jak się pojawiło.
Aapiąc oddech pomiędzy szlochami, mężczyzna mówi:
- Jest na dole.
- Gdzie? Nie widziałem go.
- W piwnicy. Drzwi są za plakatem Steelersów w salonie. Wykręcam numer swojej komórki z telefonu stojącego na
biurku.
Sam nie odbiera. Wyciągam kabel telefoniczny ze ściany i rozbijam aparat.
- Daj mi swoją komórkę.
- Nie mam komórki.
Podchodzę do gumowego kosmity i ściągam pętlę z jego szyi.
- Nie rób tego, człowieku... - błaga.
- Zamknij się. Porwałeś mojego przyjaciela. Trzymasz go wbrew jego woli. Masz szczęście, że tylko cię zwiążę.
Zciągam mu ręce za plecami i obwiązuję ciasno sznurem, potem przywiązuję go do jednego z krzeseł. Obawiam się,
że to go nie zatrzyma na zbyt długo. Zaklejam mu taśmą usta, żeby nie mógł krzyczeć. Zbiegam na dół i zdzieram ze
ściany plakat Steelersów, odsłaniając zamknięte czarne drzwi. Otwieram je w taki sposób jak poprzednie. Drewniane
schody prowadzą w dół w absolutną ciemność.
Do moich nozdrzy dociera zapach pleśni. Zapalam światło i ruszam na dół powoli, przerażony myślą, co mogę tam
znalezć. Belki stropowe są upstrzone pajęczynami. Docieram do podnóża schodów i natychmiast czuję obecność innej
osoby, kogoś, kto jest tu ze mną. Zamieram, biorę głęboki oddech, a potem się odwracam. Przede mną, w kącie
piwnicy, siedzi Henri.
- Henri!
Mruży oczy przed światłem. Usta ma zakneblowane taśmą kleją-cą, ręce spętane za plecami, kostki przywiązane do
nóg krzesła, na którym siedzi. Do tego rozczochrane włosy, na prawym policzku strużka zaschniętej krwi, która wydaje
się prawie czarna. Jego widok napełnia mnie furią. Podchodzę i zrywam taśmę z jego ust. Bierze głęboki oddech.
- Dzięki Bogu - mówi słabym głosem. - Miałeś rację, John, to był głupi pomysł. Przepraszam, powinienem był cię
posłuchać.
- Cii - szepczę.
Schylam się, żeby uwolnić mu kostki. Zmierdzi uryną.
- Wpadłem w zasadzkę.
- Ilu ich jest? - pytam.
- Trzech.
- Jednego związałem na górze. Henri prostuje z ulgą rozwiązane nogi.
- Siedzę na tym cholernym krześle cały dzień.
Zaczynam uwalniać jego ręce.
- Jak się tu dostałeś? - pyta.
- Przywiózł mnie Sam.
- %7łartujesz sobie?
- Nie było innego sposobu.
- Czym przyjechaliście?
- Starą furgonetką jego ojca.
Henri milczy przez chwilę, zastanawiając się, co to oznacza.
- On nic nie wie - mówię. - Powiedziałem mu, że kosmici to twoje hobby, nic więcej.
Kiwa głową.
- No cóż, cieszę się, że ci się udało. Gdzie on jest?
- Zledzi jednego z nich. Nie wiem, dokąd poszli.
Z góry dochodzi skrzypienie drewnianej podłogi. Wstaję, ręce Henriego są tylko do połowy rozwiązane.
- Słyszałeś to? - pytam szeptem.
Obydwaj obserwujemy drzwi z zapartym tchem. Na górnym stopniu pojawia się stopa, potem druga i nagle wyłania
się ten sam ogromny mężczyzna, którego śledził Sam.
- Zabawa skończona, chłopaki - mówi. Trzyma broń wycelowaną w moją twarz. - Odsuń się od niego.
Podnoszę ręce i robię krok w tył. Zastanawiam się nad użyciem swoich mocy, żeby wyrwać mu broń, ale jeśli przez
przypadek broń wypali? Jeszcze nie całkiem wierzę w swoje umiejętności. To zbyt ryzykowne.
- Powiedzieli nam, że się pojawicie. %7łe będziecie wyglądać jak ludzie. %7łe jesteście naszymi prawdziwymi wrogami.
- O czym ty mówisz? - pytam.
- Coś im się roi - mówi Henri. - Myślą, że jesteśmy ich wrogami.
- Zamknij się! - krzyczy mężczyzna.
Robi trzy kroki ku mnie. Potem zabiera broń sprzed mojej twarzy i celuje nią w Henriego.
- Jeden fałszywy ruch i on dostanie kulkę. Rozumiesz?
- Tak.
- Teraz łap to - mówi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]