[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stąd przez kwadrans, chyba że marzy się panu krew, wokół jest pełno moich wilków, jatką
narobiłby pan sobie złej reklamy. Mam pełną świadomość, iż potęga, jaką pan dysponuje,
umożliwia panu zamknięcie szos i lotnisk, obstawienie hoteli, portów i każdego centymetra
granic. Ale to byłoby samobójstwo. Od tej chwili do końca krótkiego już życia stałby się pan
zwierzyną łowną, nie przespałby pan jednej godziny bez lęku, moi rozkazodawcy to ludzie,
którzy mogą rąbnąć każdego, choćby posiadał armię sług, mieszkał w Białym Domu i nigdy z
niego nie wychodził. Ma pan tylko jedną możliwość uniknięcia kuli, trucizny, bomb w
samochodach i łazienkach lub śmiertelnego stresu od zaszczucia się świadomością, że jest pan
żywym trupem - zapomnieć. Niech pan odpuści, to najlepsza rzecz, jaką może pan teraz
zrobić. Good bye.
Dwa dni po utraceniu przez braci Clayton (znowu w ostatnim momencie) szansy na
zamożność, władze zakładu penitencjarnego Folcino-Basso (północne Włochy) otrzymały
teleks z rozkazem, by więznia numer 26380, Geoffreya Gurta, przetransportować do ciupy w
Mediolanie. Geoffrey (dla swoich G.G. ) po występach w afrykańskim Gangu Lerocque'a ,
został kierowcą w paneuropejskiej firmie przewozowej i uprawiał szmugiel. Nakryty przez
francuskich celników, rozbił za pomocą swego TIR-a graniczny szlaban, zwiał do Włoch,
przebił zaporę policyjną (niszcząc kilka wozów patrolowych i raniąc dwóch funkcjonariuszy),
po czym za całość dostał dziewięć lat, w tym pięć o zaostrzonym reżimie.
Minąwszy Malanetta, opancerzony furgon, którym wieziono G.G. , napotkał znak
objazdu i skręcił w górską drogę, wijącą się serpentynami po zboczach Monte Piro. Na
jednym z zakrętów kierowca ujrzał makabryczny obrazek: wbite w siebie fiat i karetka
pogotowia, kłęby pary z chłodnic, ubabrany krwią trup, dalej dwaj ludzie w białych kitlach
obok noszy z pacjentem; jeden z nich trzymał flakon, od którego przewód kroplówki biegł
choremu do ramienia, drugi wył:
- Pomóżcie!!!
Kierowca furgonu spojrzał na siedzącego obok strażnika; ten zaklął:
- Wszyscy diabli!... To może być podstęp! Na kursach opowiadano nam takie numery
gagatków, że w filmie byś nie zobaczył! Daj gaz!
- Gino, czyś ty zwariował?! To jest karambol, nie widzisz?! - pisnął szofer. - Tam
umierają ludzie! Chcesz ich zostawić?
Sanitariusz podbiegł i nie zważając na broń wymierzoną w jego brzuch, zawołał:
- Czyście ogłuchli?!
- Przewozimy więznia, nie wolno nam brać nikogo, regulamin!
- Wsadz sobie w dupę regulamin, ten człowiek umrze, jeśli zaraz nie znajdzie się na
sali operacyjnej! To brat prokuratora Balucci. Podziękują wam za to!
Strażnik nie ustąpił:
- Czekajcie na inny samochód...
- Inny samochód?! Do osobowego nosze nie dadzą się wsadzić, a wy zmieścicie! To
palec boży, Bóg zesłał wasz wóz!
- Gino! - wtrącił się szofer - jeśli chcesz go mieć na sumieniu, to ruszam, ale...
- Dobra - powiedział strażnik - wezmiemy tylko chorego...
- On musi mieć kroplówkę! - zaoponował człowiek w białym kitlu.
- Basta! Powiedziałem, tylko on, kroplówkę będzie trzymał któryś z moich. Ruszajcie
się wolno, bo nie spuszczam was z oka, a palca ze spustu!
W pudle więziennej furgonetki, obok Gurta przykutego do metalowych szyn, siedziało
dwóch strażników. Jeden pomógł wciągnąć nosze, drugi wziął flakon i natychmiast
zatrzasnęli drzwi, a wóz ruszył jakby asfalt miał pod nim wybuchnąć. Cała trójka przyglądała
się leżącemu, z którym było zle: oddychał ciężko, przez zęby lub przez zamocowany do uszu
śmierdzący tampon na nozdrzach; lewą dłoń i prawie całą rękę miał obandażowaną; w
połowie przedramienia spod bandaży wychodził przewód kroplówki.
No i co? - powiedział szofer - od razu wiedziałem, że to nie twój film, Gino.
- Od razu?
- Jasne, że od razu. Bo taki numer, jakżeś myślał, jest dobry tylko z karetkami, które
przewożą gotówkę. Możesz je wysadzić lub ostrzelać, nie ryzykujesz nic. Ale jak twój kumpel
siedzi w środku, to nie pójdziesz na chama, bo on mógłby kojfnąć, lepiej sposobem, w pierdlu
albo w szpitalu... Mamma mia, zobacz!
Z zarośli okrywających stok wylała się horda owiec, asfalt zapiszczał dzięki
hamulcom, a szoferkę napełnił stek brzydkich wyrazów. Koncert na dzwonki, pobekiwanie i
krzyk pasterza dookoła unieruchomionego furgonu miał w sobie coś dantejskiego. Okryta
bandażami dłoń ścisnęła gumową gruszkę z żółtym płynem, ten powędrował rurką do
kroplówkowej cieczy i flakon w ręku strażnika wypuścił gaz, od którego więzień i
funkcjonariusze momentalnie stracili przytomność. Człowiek z chemicznym filtrem na
nozdrzach podniósł się, otworzył drzwi i czekał, aż przybiegną jego kumple, by wziąć Gurta;
użyli do tego noszy. Za zakrętem stał helikopter.
26380 obudził się w śmigłowcu. Dano mu pić.
- Co jest?! - spytał. - Kto wy jesteście?... Do cholery, co jest grane?!
Człowiek, który siedział obok, miał garnitur w prążki, nieludzko barwny krawat i
jeszcze bardziej nieludzko zimną mordę. Ten człowiek powiedział:
- Nic nie mów.
- Bo co?!
- Bo zlecisz.
Wylądowali pod Genuą. W porcie, przy nadbrzeżu, Gurt zobaczył Jervisa i zrozumiał.
Jervis podał facetowi w tęczowym krawacie walizkę, proponując:
- Chodzmy na jacht, jeśli chce pan sprawdzić. Jest dokładnie tyle, ile umówiliśmy.
- Więc jest o sto tysięcy za mało - rzekł krawat.
- Nie rozumiem...?
- Dodatkowe koszty. Angliku. Trudno je było przewidzieć. Nie musi być forsa, czek
wystarczy.
Jervisem zatrzęsło. Ale nie próbował się stawiać, wiedział, iż mafia tego nie lubi.
Mieszkanie sir Stanleya Jervisa było czymś na kształt muzeum afrykańskich masek,
sam zapach budził u gościa nastrój nostalgiczny - tak pachniała jego młodość. Gospodarz
poczęstował go herbatą, wysłuchał i zakpił:
- Myślałem, że będzie symfoniczna, a kroi się kameralna...
- Co mogę na to poradzić? - westchnął Lerocque. - Chłopaków rozniosło w cztery
strony, część wącha trawę od spodu, nie jestem wskrzesicielem. I tak mam kilku z samego
czuba.
- No to masz czub, ale nie masz bazy. Dam ci kilka parszywych owiec z SAS, co ty na
to?
- Przyjrzę się im. Mogę wziąć pierwszy gatunek, pętaków mi nie trzeba.
- Pętaków nigdy nie było w tej formacji, nie pleć głupot. Mam też ofertę specjalną,
dwa modele klasy lux. Potrzebujesz lekarza?
- Nie. Nic mnie nie boli.
- To konował numer jeden w tym kraju, zna się na wszystkim. Formalnie chirurg, lecz
również okulista, laryngolog, gastrolog...
- Skoro nalegasz, obetnę sobie kciuk, albo zatruję żołądek, może być?
Jervis pokiwał głową, jak belfer nad niesfornym uczniem.
- Mina , jesteś wkurwiony, stadko ci się rozpierzchło, ale to jeszcze nie tragedia,
stworzysz nowy big band. Chcę ci w tym pomóc, więc nie pajacuj, tylko słuchaj.
- Słucham, imponuje mi taki sportowiec, co jednego dnia gra w baseball, rzuca
dyskiem, rwie sztangę, bije rekordy w trójskoku, na kortach deklasuje Lendla i jest mistrzem
nart w przerwie między partią szachów a skokiem z trampoliny. Od razu poznać
profesjonalistę!
- To Harold Marie-Morgan.
Lerocque zmrużył oczy i uruchomił pamięć, ale bez sukcesu.
- Cholera, gdzieś już słyszałem to nazwisko...
- Wszyscy słyszeli. Mija osiem lat, jak stanął przed sądem, bo pewien aktor
wykorkował mu na stole operacyjnym. Rzecz zwyczajna, tylko ktoś złożył donos, iż
szanowny pacjent rżnął panią Morgan bez zgody pana Morgana, a ten mu się odwdzięczył
skalpelem. Wyrok był uniewinniający, lecz odium zostało, pan doktor wyleciał z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]