[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wiem, czemu Federico chciał cię złapać. Nie wiem,
jakim cudem tak prędko mnie znalazłeś...
- Umówiliśmy się, że nie będziemy o tym teraz
rozmawiać - przypomniał jej.
- Ja tylko chciałabym wiedzieć, jak ci się udało
tak prędko mnie odnalezć - skłamała Sophie.
Tak naprawdÄ™ chciaÅ‚a wiedzieć wszystko, zrozu­
mieć, jakim cudem Alonso Huntsman, właściciel
kopalni szmaragdów, zmienił się w komandosa, który
tuż przed świtem zjawia się w kwaterze bandytów...
- Istnieją urządzenia namierzające - wyjaśnił
niechętnie - a ja mam przyjaciół.
Sophie widziała tych przyjaciół. %7ładen z nich nie
powiedział słowa podczas akcji, a jednak działali
sprawnie i skutecznie. Na pewno nie pierwszy raz
odbili bandytom zakładnika.
- Czy Clive był jednym z tych twoich przyjaciół?
- zapytała Sophie z nadzieją, że jednak nie wszystko
stracone.
WYPRAWA DO BRAZYLII 87
- Nie.
- Ale... To, co robicie z przyjaciółmi, to nie jest
tylko hobby, prawda?
- To jest hobby, Sophie - odparł Lon prawie bez
namysłu. - Niektórzy grają w kręgle, inni w tenisa,
a ja lubię się ubierać w wojskowe ciuchy i biegać po
lesie z karabinem maszynowym.
- NaprawdÄ™ masz karabin?
- Daj spokój, munieca. Chyba nie myÅ›lisz poważ­
nie, że lubię tę zabawę? Gdybym mógł robić to, co
naprawdÄ™ lubiÄ™, leżaÅ‚bym teraz na plaży w Rio i popi­
jał zimnego drinka, a nie tułał się po dżungli. Na
prawdę nie przepadam za wędrowaniem po świecie
i życiem na walizkach. Mam trzydzieści dwa lata.
Chciałbym się wreszcie ustatkować, mieć dzieci
i w niedzielę zabierać je do zoo jak inni ojcowie.
Niestety, ty nie widzisz we mnie normalnego męż­
czyzny. Dla ciebie jestem maszyną, która działa za
naciśnięciem guzika...
- Nigdy nie uważałam cię za maszynę - wpadła
mu w słowo. - Maszyny są zimne i przewidywalne,
a w tobie buzują emocje. Są tak silne, że mnie
przerażają.
ROZDZIAA SIÓDMY
- A więc zauważyłaś - mruknął Alonso.
- Owszem, zauważyłam. Wiem, że trochę to dla
ciebie stanowczo za mało. Ty musisz mieć wszystko.
Nie wszystko albo nic, ale właśnie tak: wszystko.
- I co w tym złego? - Wzruszył ramionami.
- Nic prócz tego, że to niemożliwe. Nigdy nie
dostaje siÄ™ od życia wszystkiego. Można dostać tro­
chÄ™...
- Bzdura - wpadł jej w słowo Lon. - Można
dostać wszystko, tylko trzeba chcieć. Ty tego nie
potrafisz. Boisz się, że jak zechcesz więcej, to nic nie
dostaniesz i będziesz rozczarowana. Dlatego sama
się ograniczasz. Krzywdzisz się sama, zanim życie
skrzywdzi ciebie. Dlatego wybraÅ‚aÅ› Clive'a. Wie­
działaś, że z nim nie będzie niespodzianek i nie było.
- Ależ ty jesteś zarozumiały! - obruszyła się.
- Być może. Za to ty jesteś tchórzem. Tak się
mnie przestraszyÅ‚aÅ›, że zrobiÅ‚aÅ› swój ulubiony ma­
newr: schowałaś głowę w piasek jak struś. A potem
przez dziesięć lat żyÅ‚aÅ› z tÄ… piÄ™knÄ… główkÄ… w pias­
ku, zastanawiajÄ…c siÄ™, czemu jesteÅ› samotna i nie­
szczęśliwa.
WYPRAWA DO BRAZYLII 89
- Nie jestem nieszczęśliwa! - zaprotestowała.
Lon siÄ™ rozeÅ›miaÅ‚, a Sophie siÄ™ wÅ›ciekÅ‚a. Pod­
niosła z ziemi kij i wystawiła go przed siebie jak
szpadÄ™.
- Przestań się śmiać albo...
- Co  albo", mój ty tchórzliwy strusiu?
Nazwał ją tchórzliwym strusiem! Zamierzała
dzgnąć Lona kijem pod żebra, lecz on skoczył, złapał
kij i przygniótł nim Sophie do ziemi.
- Pierwsza lekcja przetrwania, Johnson...
- Wilkins - poprawiła go Sophie.
- Nie należy przeceniać swoich sił.
- Zabierz ten kij - wysapała upokorzona.
- %7łycie zostawiło cię z tyłu, Johnson - ciągnął
Lon. - Gdyby było inaczej, nie przyjeżdżałabyś do
Brazylii dwa lata po śmierci męża. Nie musiałabyś
się zastanawiać, co się takiego stało, że go tu
zabili.
- To dlatego, że mi na nim zależy...
- Możliwe - zgodził się. - Owszem, lubiłaś Cli-
ve'a, ale nigdy go nie kochałaś. Wyszłaś za niego za
mąż, żeby nadal móc udawać strusia, żeby się nie
narazić na prawdziwe życie ze mną.
Alonso się wyprostował, odrzucił kij.
- Idziemy - powiedział, zakładając na ramiona
plecak.
Sophie powoli podniosÅ‚a siÄ™ z ziemi. Pomaszero­
waÅ‚a za Lonem, wyciÄ…gajÄ…c z wÅ‚osów gaÅ‚Ä…zki, ze­
schłe liście i jedną gąsienicę.
Nie mogła zapomnieć Lonowi, że nazwał ją
90 JANE PORTER
tchórzliwym strusiem. Postanowiła mu udowodnić,
że wcale nie jest tchórzem. Na razie nie wiedziała,
jak to zrobić, ale była pewna, że w końcu coś
wymyśli.
Schodzili ze zbocza powoli, lecz nienawykła do
przedzierania się przez gęste zarośla Sophie potknęła
się i przewróciła.
Alonso zawrócił, pomógł jej się podnieść.
- Znów próbowałaś schować głowę w piasek,
kochanie? - drwił z niej niemiłosiernie.
Sophie otrzepała się z liści, popatrzyła na niego
nienawiścią.
- Nie ma takiej możliwoÅ›ci - powiedziaÅ‚ roz­
bawiony.
- Jakiej? - zdziwiła się.
- ChciaÅ‚aÅ›, żeby staÅ‚o mi siÄ™ coÅ› strasznego - wy­
jaśnił i wydłubał z jej włosów suchy listek. - Nie
musisz rzucać na mnie uroków, bo już dawno mnie
zauroczyłaś.
- To znaczy, że padniesz trupem pózniej, jak
mnie przy tym nie będzie? Koniecznie chcesz mnie
pozbawić okazji do świętowania?
- Nie zamierzam umierać, kochanie - oÅ›wiad­
czył, patrząc jej prosto w oczy.
- A ja już miałam nadzieję, że dostanę po tobie
spadek.
- Z tym akurat nie ma problemu - Lon siÄ™ do niej
uśmiechnął. - Wyjdz za mnie, a kiedyś w końcu
dostaniesz ten spadek.
- Ja miałabym wyjść za ciebie za mąż? - Sophie
WYPRAWA DO BRAZYLII 91
patrzyła na niego z niedowierzaniem. - Nigdy!
Z dwojga złego już wolę zostać w dżungli.
- A wiesz, że to niezły pomysł - ucieszył się Lon.
- Naprawdę całkiem niezły - powtórzył i ruszył
przed siebie.
Sophie podreptała za nim. Szedł tak szybko, że
z trudem go dogoniła.
- Wcale mnie nie przestraszyÅ‚eÅ›, Alonso - wydy­
szała, kiedy wreszcie się z nim zrównała. - Nie
zostawiłbyś mnie tutaj samej, choćbyś był nie wiem
jaki zły. Jesteś twardy, ale nie okrutny.
- A czy ja powiedziałem, że cię zostawię samą?
- zdziwił się Lon. - Oczywiście, że bym z tobą został.
Ty i ja razem w dżungli. Moglibyśmy się bawić
w Tarzana i Jane.
- Ha ha!
- Teraz już wiem na pewno, że się pobierzemy.
- Nie pobierzemy się - zawołała. To wcale nie
było śmieszne.
- CieszÄ™ siÄ™, że podoba ci siÄ™ w dżungli - powie­
dział, ruszając w dalszą drogę.
Póznym popoÅ‚udniem dotarli do rzeki. Lon na­
tychmiast zabraÅ‚ siÄ™ do roboty. ZebraÅ‚ gaÅ‚Ä™zie, ocio­
sał je, przyciął. Miał przy tym taką minę, jakby kładł
fundament pod ich pierwszy wspólny dom.
Wciąż podenerwowana Sophie patrzyÅ‚a, jak czy­
Å›ci gruby konar, a potem mocuje go pomiÄ™dzy dwo­
ma drzewami. Dopiero po chwili zrozumiała, że
Alonso buduje szałas.
92 JANE PORTER
- Czy to naprawdę konieczne? - spytała.
- Owszem. Chyba że wolisz zostać czyimÅ› obia­
dem.
Kilka gałęzi jednakowej długości oparł o poziomy
konar, przeplótł to wszystko pnączem i tak zrobioną
matę okrył zeschłymi palmowymi liśćmi.
Wkrótce dach nad głową był gotów. Lon wyjął
z plecaka hamak, powiesił go między drzewami, pod
osłoną szałasu.
- Jak długo tu zostaniemy? - spytała Sophie.
- Kilka dni.
- A co potem?
- Mam nadzieję, że przypłynie łódz.
- A jeśli nie przypłynie? .
- Zostaniemy tu dłużej.
- A kto po nas przypłynie? - wypytywała.
- Przyjaciele.
- Ci sami, którzy przeprowadzili dzisiejszą akcję? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pruchnik.xlx.pl