[ Pobierz całość w formacie PDF ]

już o wschodzie słońca. O tej godzinie budzi nas ze snu Bastion i powiada, że wczoraj
było słychać wyraznie wodospad Mareąuinhy, więc dziś będzie pogoda i że wobec tego
on i inni wybierają się na polowanie na anty, a jeżeli chcę jechać z nimi, to mam szybko
wstać.
 Chcę jechać  odpowiadam ochoczo.
W pół godziny pózniej wyruszamy na dwóch łodziach w dół Ivahy. Na pierwszej łodzi
siedzi Bastion, Jolico, ja i jakiś chłopak, na drugiej Tonico, dwóch innych, nie znanych
mi z imienia Indian i trzy psy do polowania. Pazio nie bierze udziału w wyprawie, woli
włóczyć się po toldzie. Mijamy kilka mniejszych bystrzyn-correider, gdzie płytki nurt
na kamienistym podłożu płynie szybciej niż gdzie indziej. Wśród łagodnych skrętów
brzegi Ivahy przedstawiają ten sam widok: las nieprzerwanym murem podchodzi do
rzeki i po prostu w nią się wdziera, wywieszając daleko ponad jej powierzchnię kłęby
lian i krzewów. Nigdzie żadnej miłej dla oka polany, wyrwy lub ławy piaszczystej;
wszędzie nieprzebyty łańcuch spiętrzonej zieleni. Jest to brzeg zarówno rozrzutny, jak
niegościnny: trudno tu lądować.
156
Przepływamy obok jakiegoś wzgórza, a potem rozciąga się szeroka dolina, zamknięta
odległymi szczytami. Tam Indianie wypuszczają psy na brzeg. Psy biegną w zaroślach i
rozpoczyna się polowanie. Trzeba cierpliwie czekać na to, co psy napędzą do rzeki.
Tymczasem Indianie nie próżnują. Dobywają wędek i łowią ryby, trzymając w ręku
jeden koniec sznurka, podczas gdy drugi z haczykiem i glistą leży na dnie rzeki. Tak
milczący i zapatrzeni w toń, trzymają wodę jak gdyby na uwięzi i wyciągają z niej od
czasu do czasu rybę  haracz pobierany od rzeki.
Gdy słońce zaczyna przypiekać, płynieniemy na brzeg cienisty. Jolico uderza
najdłuższym wiosłem w gałęzie jakiegoś bujnego drzewa, z którego spada grad owoców
do wody. Ryby, snadz zwabione przysmakiem, biorą jak urzeczone. Najmłodszy
towarzysz, chłopak z naszej łodzi, chwyta największą rybę, przeszło sześciofuntową
suruwi, podobną do naszego suma. Ryba walczy zaciekle i ma tyle siły, że ciągnie łódz
za sobą, dopóki jej nie dobędą na wierzch.
Wtem słychać z głębi puszczy ujadanie psów. Są jeszcze w znacznej odległości, lecz
równocześnie bystre oczy Indian odkrywają daleko na rzece jakiś żywy przedmiot.
 VeadoI  objaśnia mnie Bastion.
Sarna. Bastion wysuwa się na przód łodzi, podczas gdy Jolico i chłopak wiosłują co sił.
Bastion ujmuje strzelbę, starą, przedpotopową kapiszonówkę, nabijaną z przodu i
obwiązaną drutem, żeby się nie rozpadła, Bada dokładnie, czy wszystko przy niej w
porządku. W porządku. Tymczasem mkniemy tak szybko, że woda rozpryskuje się po
bokach łodzi, a dokoła uszu powstaje szum powietrza.
Sarna dostrzega nas i ze środka rzeki ucieka do brzegu.
157
Gdy zbliżamy się, dopływa do zarośli i ginie w nich, lecz od lądu wypłasza ją pies i
sarna znów wypływa na środek rzeki. My za nią. Bastion powstaje i przygotowuje fuzję
do strzału. Wtedy odkrywam rzecz osobliwą. Bastion, widocznie porwany zapałem
myśliwskim, drży cały jak w febrze. Dziwny Indianin w takim podnieceniu!
Dogoniwszy zwierzynę strzela do niej z odległości trzech kroków. Jest to
skomplikowany strzał. Najpierw słychać słabe ,,paf", to wypał kapiszona, potem
przerwa króciutka, lecz jednak dosłyszalna, następnie dopiero właściwy wystrzał.
Gruchot nie rozpada się. Po wystrzale Bastion wciąga do łodzi ubitą sarnę z
przestrzelonym łbem.
Niestety, prócz sarny nie zdobywamy nic więcej. Ta-piry nie wychodzą. Czekamy
daremnie kilka godzin, potem wracamy.
Po drodze wzbudzają naszą ciekawość trzy olbrzymie bociany, całe białe o czarnych
nogach, stojące nad brzegiem na wywróconym pniu. Są chyba dwa razy większe niż
nasze europejskie. Podpływamy do nich w ukryciu cienistych drzew, potem trzeba
przebyć otwartą wodę i aż dziw, że bociany nie uciekają. Zbliżamy się do pnia na
dwadzieścia kroków i wtedy Bastion strzela do nich ze swej espingardy, nabitej grubym
śrutem. Tym razem bez powodzenia. Na potężny huk bociany zrywają się i odlatują nie
skaleczone.
Bastion milczy, jakby zawstydzony. Potem odzywa się do mnie w obronie swego
strzelbiska:
 Z tej espingardy kiedyś ubito tygrysa (to jest jaguara). Oni mogą poświadczyć.
 Tak, taki  poświadcza Jolico.
 Hm, hm!  mruczę z uznaniem.
Bystrzyny okazują się teraz mniej przyjemne aniżeli poprzednio, gdy płynęliśmy z
prądem. Trzeba z wysiłkiem wiosłować pod nurt. Po pewnym czasie Bastion kładzie
158
się na dnie łodzi, boli go głowa. Pózniej dusi go uporczywy kaszel, dławiący go co
dzień. Wiadomo  gruzlica.
Ażeby ulżyć wioślarzom, Bastion i ja wysiadamy po drodze w jakiejś małej zatoce i
starą ścieżką przez las idziemy do tolda. Indianin czuje się lepiej i w pewnej chwili
przerywa milczenie:
 Czy masz lekarstwo na mój kaszel? Biedny Bastion.
 Nie mam!  odpowiadam otwarcie.
Lecz trapi go inna rzecz, ważniejsza niż zdrowie. Chodzi o dobrą sławę jego strzelby.
Więc Bastion znowu się odzywa patrząc mi bystro, a zarazem prosząco w oczy:
 Czy ty wierzysz, że moja espingarda dobrze bije?
 W moim kraju  tłumaczę na jego pocieszenie  jest przysłowie, że człowiek
strzela, lecz Wielki Duch kule nosi.
 To słuszne przysłowie. Ale ty naprawdę wierzysz, że moja espingarda jest dobra,
wierzysz?
% Wierzę.
 To dobrze  odpowiada cichym, miękkim głosem. Pod wieczór przybywamy do
tolda. Bastiona prowadzę
zaraz do naszej chaty i wydzielam jemu i sobie kilkadziesiąt kropel waleriany. Potem
Pazio częstuje nas szi-maronem.
 Czy jesteś jeszcze zmęczony?  pytam Indianina.
 Już nie.
Po chwili milczenia on pyta:
 Czy chcesz, żebym dziś jeszcze coś rzezbił, czy mam odłożyć do jutra?
 Zrób, jak uważasz. Rozpocznij może jutro.
 Rozpocznę jutro  powiada z westchnieniem ulgi.
Oczy jego uśmiechają się życzliwie. Są to czarne i trochę znużone oczy, podobne do
oczu sarny, którą dzisiaj zabił.
159
PONTNA PROPOZYCJA
Diedzimy jak zwykle w domu kapitona Zinia. Starszyzna tolda: Zinio, Bastion, Tónico,
Jolico, jeszcze dwóch starszych, a obok nich Pazio i ja. Pijemy szlmaron przy skąpej
pogawędce. Wtem Zinio odzywa się do mnie poważnym głosem:
 Przekonaliśmy się, że jesteś dobrym człowiekiem i nas lubisz.
 Oczywiście!  odpowiadam.
 Poznałeś nasze życie i naszą pracę. Podoba ci się to wielkie pole, które nas uwolniło
od głodu i od przypadkowych klęsk. Pomimo że znalezliśmy sposób zabezpieczenia
sobie bytu, to jednak uświadamiamy sobie, że przyszłość nasza wisi w próżni. Wiemy,
że gdy przyjdą tu biali, to zabiorą nam wszystkie lasy; lecz nie wiemy, czy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pruchnik.xlx.pl