[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Co, robisz porządki w klatkach? Wypuściłeś je na spacer?  spytał Lach, który prze-
rwał rąbanie drzewa i wyszedł z komórki. Wskazał ręką w górę.
 Aadnie idÄ…!
Zadarłem głowę: nad domem kołowały moje gołębie. Rozpadały się na mniejsze grupy i
znowu łączyły, wyglądały jak wielka trąba powietrzna, wzbijająca się coraz wyżej.
 Tak. Zrobiłem porządek!  odparłem. I pomyślałem sobie:  Załatwiłem jedną sprawę, choć
nie najważniejszą, ale ważną... Mogę już wyjechać. Nie było mi jednak wcale lżej
niż godzinę temu.
Nie mogłem się zmusić, żeby nie patrzeć na gołębie, których się pozbyłem. Przypomniał mi
się jakiś film: w podobny sposób krążyły na nim sępy nad karawaną, która ugrzęzła
w piasku pustyni... i do nich należało tam ostatnie słowo. Ale gołębie to nie sępy na pustyni.
Po paru minutach odleciały znad domu gdzieś dalej, w różne strony, po kilka, po kilkanaście.
Postanowiłem pójść w kierunku kopalni, naprzeciw ojcu. Powinien już chyba wracać.
Tak, porozmawiam z nim na ulicy. Kiedy dojdziemy do domu, już i ta najważniejsza sprawa
będzie załatwiona...
I nagle spostrzegłem, że na komórkach siedzi jeszcze jakiś gołąb. Nie poleciał
z innymi? Podszedłem bliżej: to był rudy. Gwizdnąłem na palcach. Ale nie spłoszył się. Więc
rzuciłem w niego czymś, co trzymałem w dłoni. I wtedy uświadomiłem sobie, że to był klucz
od strychu, od gołębnika... Rudy nie zwracał na mnie żadnej uwagi. Bezczelnie paradował
przed moimi oczami, spacerując po dachu komórek raz w jedną, raz w drugą stronę.
20
Ojciec mówił:
 Więc tak! Powiadasz, że wiesz wszystko od dziadka... Wszystko! Nie używaj tego
słowa. Wszystkiego nikt z was nie będzie nigdy wiedział. Bo to niemożliwe. To tylko babce
wydaje się, że czarne jest zawsze czarne, a białe jest białe. Mówili, że nie chcę powiedzieć ci
prawdy... No, więc powiedzmy, że teraz już znasz prawdę. Twoja matka wyjechała, tak.
I może już tu nie wróci...
Szliśmy z ojcem nad rzeką, mówił półgłosem, na pozór spokojnie, jakby do samego
siebie:
 Dlaczego nie pożegnała się z tobą? Spałeś wtedy, więc nie wiesz... pocałowała cię
i płakała. Uważała, że lepiej ci nic nie mówić... na razie. Bo może jeszcze się wszystko
inaczej ułoży. Nie rozumiesz tego. Tak, dziadek ma rację: nie staraj się zrozumieć. To trudne
sprawy... dla babki też za trudne. Ta historia o sanatorium została wymyślona nie dla ludzi.
Gwiżdżę na sąsiadów! To było wymyślone dla ciebie... Musimy dać matce trochę czasu,
może parę miesięcy... jeszcze wszystko się może zmienić. I wtedy wróci... To ci musi na razie
wystarczyć. Rozumiem, jesteś rozżalony, na wszystkich... Co? Tylko nie tym tonem, Jurek!
Nie tym tonem do mnie...  Weszliśmy na most, potem na chodnik głównej ulicy, mijali nas
teraz ludzie, szliśmy bardzo wolno.  Musisz uwierzyć, że widocznie musiało tak się stać.
Nie, nie w czerwcu to zostało postanowione, ale dużo wcześniej. Matka chciała, żeby...
Dobrze. Masz rację. Nie mówmy o nas, mówmy o tobie. To jest dla ciebie najważniejsze,
powiadasz. Gdybyś jeszcze tylko mógł uwierzyć, że to jest i dla nas najważniejsze...
Jakby gdzieś przed siebie, nie do ojca, powiedziałem ostro:
 Chcę jechać do mamy... Choćby jutro. Tak, pojadę jutro!
Był zaskoczony, przystanął.
 Chcesz jechać... Czy jesteś pewien, że chcesz? Może porozmawiamy jeszcze o tym,
spokojnie... na przykład za parę dni porozmawiamy o tym wszystkim?
Nie namyślałem się ani przez chwilę. Nie ma już o czym rozmawiać. Jeśli muszę jechać,
lepiej wyjechać już jutro.
 Nie. Jadę jutro! Nie chcę tu zostać... Rozumiesz? Teraz już nie chcę!
Staliśmy naprzeciw siebie, przedłużało się milczenie. Ojciec odwrócił głowę. Powie-
dział cicho, prawie obojętnie:
 Nie chcesz... Dobrze, rozumiem. Nie mówmy już o tym. Pójdę teraz na pocztę
i nadam depeszę do matki. Wyjedziesz jutro po południu...
 Na pewno jutro?  upewniałem się z jakimś maniackim uporem.
Skinął głową i odszedł gwałtownie. Ale po paru krokach, zwolnił, zwalniał coraz bar-
dziej... Szedł przygarbiony, z rękami założonymi do tyłu, jak chodzą starzy, zmęczeni ludzie.
Podbiegłem do niego.
 Pójdę z tobą na pocztę... powiedziałem.
Do rynku nie wymieniliśmy już ani jednego słowa. Szliśmy chodnikiem obok siebie,
ale czułem się, tak jakby między nami rozciągał się cały Atlantyk, jakaś wielka przestrzeń,
której nie można pokonać. Ja również byłem już zupełnie spokojny. Wszystko jest jasne, jutro
pojadę. Trzeba tylko będzie pożegnać się z chłopcami. A Elżbieta? Pójdzie dziś sama do kina,
będzie czekała, ale nie przyjdę przecież... No, tak. Trzeba także pożegnać się z Elżbietą. Nie
na długo. Spotkamy się tam, w Warszawie.
W depeszy to wszystko wyglądało zwyczajnie, aż śmiesznie prosto. Ojciec odsunął się
nieco od okienka i pisał wyraznymi, drukowanymi literami: JUREK POSTANOWIA
PRZYJECHA DO CIEBIE JUTRO WIECZOREM, POSPIESZNYM, CZEKAJ NA
DWORCU GAÓWNYM OKOAO DWUDZIESTEJ STOP.
 Około dwudziestej, stop. Tak, a więc już się stało...  pomyślałem.  Jak to pięknie
brzmi: Jurek postanowił...
Z okienka wychyliła się urzędniczka.
 Ty też chcesz blankiet telegraficzny? A może przekaz?
CofnÄ…Å‚em siÄ™.
 Ja? Nie. Ja nic nie załatwiam... Ja jestem z tym panem.
I nagle przestraszyłem się tych słów.  Z tym panem... Zwykłe słowa, a przecież
okropne. Spojrzałem na ojca: płacił za depeszę, nie zwracając na mnie żadnej uwagi.
Był już wieczór, kiedy poszedłem pod dom, w którym mieszkali Małeccy. Zawołałem
raz i drugi. Elżbieta pojawiła się w oświetlonym oknie, skinęła głową i cofnęła się w głąb
mieszkania. Po chwili wybiegła z domu.
Siedziałem na ławce, wbitej w ziemię tuż koło bramy. Widziałem, że jakby zawahała
się, ale podeszła do mnie.
 No i co? Przeszło ci już?  zaczęła ironicznie.  Ale do kina nie byłeś łaskaw
przyjść! Czekałam jak idiotka. Czy ty sobie myślisz, że ja...
 Daj spokój, Elżbieta... Są ważniejsze rzeczy! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pruchnik.xlx.pl