[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dotykają życia rzeczywistego, opisują zdarzenia autentyczne, a jednak podlegają odmiennym
prawom nizli świat, który opisują. Tu czasoprzestrzeń nie liczy się z prawami fizyki  zatrzymuje
się, gdy nadchodzi czas Ciszy, i rusza znowu, gdy powraca czas Pisania  czas  między ciszą a
ciszą . Gdy tutaj jest Cisza, tam rozgrywa się prawdziwe życie. Rodzą się i umierają wielkie
przyjaznie i miłości, płyną prawdziwe łzy rozpaczy i szczęścia. To tam czujemy ulgę, gdy udaje
się nam rozwikłać jakiś dręczący problem i tam właśnie uczymy się, jak boli, gdy w trudnym
momencie życia zawiedzie nas ktoś, na kogo  wydawałoby się  zawsze możemy liczyć. Tutaj
już nic nie jest trudne ani bolesne. Nawet jeśli kiedyś było dla nas ciężkie do zniesienia, dziś jest
już tylko jednym z kolorowych kamyków mozolnie przez nas układanej mozaiki. Bo tu nie
opisuje się świata, ale tworzy nowy  Zwiat Równoległy. Zwiat składający się z cząsteczek, które
z różnych powodów są dla nas w jakiś sposób istotne. Ich ważności nie da się zmierzyć żadną
obiektywną miarą  ot, zwykłe okruchy, które w naszych oczach przybierają kształty i barwy
drogocennych kamieni. Przesypując je w palcach, dotykamy słońca zamkniętego w bryłce
miodowo-złocistego bursztynu, miękkiego leśnego mchu w kolorze ciemnego malachitu i lazuru
letniego nieba zaklętego w kryształ szafiru. Nasze duchowe rozterki to te fioletowe ametysty, a
łzy  jakżeby inaczej  różowe i mlecznobiałe perły. Gdzieniegdzie czają się też pojedyncze
odłamki czarnego, złowróżbnego onyksu. Wchodzący tutaj, oczekiwani goście i zbłąkani
przechodnie, widzą dorosłą osobę bawiącą się kolorowymi kamyczkami i bezwartościowymi
szkiełkami. Ale czasem ktoś zatrzymuje się na nieco dłużej. I wtedy się wie, że wśród tej góry
kamyczków i szkiełek on również dostrzegł nagle kropelkę dobrze sobie znanego rubinu albo coś
mu przypominający koci błysk szmaragdu. Więc może jednak warto, jeśli nawet te dwa światy 
rzeczywisty i równoległy, czasem się nie przecinają, choć powinny, czasem się mijają, a czasem
zaczynają biec jednym torem.
Czymś w rodzaju świata równoległego była dla mnie w dzieciństwie ciotka Janeczka.
Było to bowiem zjawisko podobno rzeczywiście istniejące, natomiast z gatunku tych, których
nigdy nie udało mi się ujrzeć na własne oczy. O ciotce Janeczce z konieczności zatem musi być
krótko. Krótko, bo niewiele o niej wiem.
Była bolesną zadrą w ciele mojej rodziny nie mogącej pogodzić się z tym, że ciotka
poślubiła Austriaka i wyjechała z Polski do Wiednia. Nikt nie bawił się specjalnie w niuanse i o
ciotki mężu nie mówiono nigdy inaczej, jak  ten Niemiec , choć na imię miał chyba Johann.
Babcia czasem starała się bronić tego wyboru ciotki, ale ostatecznie załamała ręce, gdy
dowiedziała się o narodzinach wnuczki Giselle. Giselle  czy to w ogóle mogło być przyzwoite
imię dla dziewczynki?
O ciotce Janeczce zatem mówiło się niewiele. Istniała na paru zdjęciach rodzinnych,
widziałam też jej zdjęcie ślubne z jasnowłosym lotnikiem w mundurze wojskowym i ją samą z
niemowlakiem ubranym do chrztu w ramionach. Potem dotarło jeszcze zdjęcie Giselle z
Pierwszej Komunii Zwiętej i następne  z jej ślubu z jakimś Walterem. I na tym właściwie
przysyłanie zdjęć się skończyło. Wcześniej przychodziły jeszcze kartki z życzeniami, z których
najbardziej ja się cieszyłam, bo kolekcjonowałam wtedy zarówno kartki świąteczne, widokówki,
jak i znaczki pocztowe. Byłam już w wieku szkolnym, gdy przed świętami Bożego Narodzenia
zaczęły przychodzić też paczki, z których po otwarciu wysypywały się kolorowe opakowania z
obcojęzycznymi napisami. Były tam przeróżne skarby  czekolady nadziewane różnymi
smakami, nieznane u nas wtedy kakao, którego nie trzeba było gotować, a wystarczyło rozpuścić
w ciepłym mleku, a dla dorosłych pachnąca zmielona kawa zamknięta w próżniowych
opakowaniach, które w trakcie otwierania wydawały śmieszny syk. Były też jakieś makarony,
dziwny brązowy cukier, paczkowane bakalie i cała masa innych rzeczy, których przeznaczenia
trzeba się było dopiero domyślać. Dla mnie ta zawartość ciotczynych paczek i tak miała daleko
mniejsze znaczenie niż nieznana mi w szaroburej krainie opakowań PRL-owskich feeria barw.
Wiele z tych papierków po zużytych już produktach przechowywałam w specjalnym pudełeczku.
Ale były i wyjątki, gdy zawartość okazywała się czymś zupełnie nieziemskim. Tak właśnie
odebrałam przysłane mi przez ciotkę rajstopy w kolorze głębokiego fioletu. Nosiłam je uparcie
przez dwa czy nawet trzy lata, do czasu gdy od ciągłego ich naciągania na wydłużające mi się z
roku na rok nogi, na palcach porobiły się ogromne dziury. A i tak uprosiłam wtedy babcię, by
obcięła mi te podarte rajstopy na wysokości kostek i w ten sposób powstały prawdopodobnie na
zasadzie prototypu pierwsze, tak chętnie dzisiaj noszone przez dziewczyny, legginsy.
Do paczek zwykle dołączony był list z życzeniami i obietnicą, że  w przyszłym roku
wreszcie będzie szansa, by spotkać się razem przy wigilijnym stole . Z tych zapowiedzi
wspólnych świąt jednak nigdy nic nie wychodziło. Ciotka wybrała się do Polski tylko raz  w
latach siedemdziesiątych, w okresie wakacji letnich, ale nie było mi dane jej zobaczyć, bo w tym
czasie byłam akurat na wakacyjnym obozie. Jedna z ciotek pojechała potem z rewizytą do
Wiednia, wykupując jakąś orbisowską wycieczkę. Te dwa wyjątki nie ożywiły jednak kontaktów
rodzinnych. Jedynym dla mnie namacalnym dowodem istnienia ciotki Janeczki stał się
dodatkowy stos fotografii z jej krótkiego pobytu w Polsce. Patrząc na nie, uświadamiałam sobie,
że ciotka nijak nie pasowała do moich wyobrażeń o niemieckiej frau. To już prędzej ciotka
Marianna nadawałaby się do takiej roli niż ta kobieco pulchna, o trochę pyzatej, uśmiechniętej
łobuzersko twarzy i dołeczkach w policzkach, kobieta. Swojskość  to było pierwsze wrażenie,
jakie nasuwało się przy przeglądaniu tych zdjęć. Ciotki jednak fukały niezadowolone w [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pruchnik.xlx.pl