[ Pobierz całość w formacie PDF ]

prawda?
Schylił się, podniósł gazetę z podłogi i rzucił ją na kanapę.
- Niczego ci nie obiecywałem - mruknął.
- To prawda. Chcesz, by twoje życie było proste i
nieskomplikowane. A prawda jest taka, że ty się po prostu boisz
zaangażować. Ty, prawdziwy mężczyzna dzielny traper,
RS
111
odważny myśliwy, który bez zmrużenia oka staje twarzą w
twarz z lwami i nosorożcami, lękasz się własnych uczuć z
obawy, że ktoś może cię zranić. Dlatego zamykasz się w sobie.
Dlatego nikogo do siebie nie dopuszczasz.
- Widzę, że wszystko dokładnie rozpracowałaś. Brawo, pani
psychoanalityk.
Puściła mimo uszu jego sarkazm. Postanowiła wygarnąć mu
wszystko do końca i nie zamierzała pozwolić, by zbił ją z tropu.
- Przepędziłeś ją - ciągnęła. - Zmusiłeś Marinę do odejścia,
tak jak teraz zmuszasz mnie, bym cię porzuciła. Nie zasłaniaj się
trudami życia w afrykańskim buszu, którego żadna kobieta nie
wytrzyma. To jest w tobie!
- We mnie? - Uniósł wysoko brwi.
- Tak! Udajesz, że nikogo nie potrzebujesz. Nie dzielisz się
uczuciami, nie angażujesz. %7ładnych problemów, żadnych
zobowiązań.
- Co za przenikliwość - próbował przerwać ten potok słów.
- Do tego nie trzeba wielkiej przenikliwości. To widać gołym
okiem.
- To może powiesz mi, co ja takiego robię?
Zimny, obcy ton. Zimne, obce spojrzenie. Miała ochotę go
uderzyć. Przebić ten pancerz zimnej złości. Dotrzeć do
pokładów czułej miłości, ukrytej w środku.
Bo że tam była, Shanna nie miała cienia wątpliwości. Ileż to
razy sama jej doświadczyła: kiedy się z nią kochał, kiedy na nią
patrzył, kiedy jej dotykał. Ta czułość wymykała się spod
kontroli niczym nieśmiałe, zalęknione zwierzątko.
- Wiesz bardzo dobrze, co robisz. Rand. - Zamknęła oczy.
Nagle poczuła, że kolana się pod nią uginają. - Jeśli naprawdę
chcesz, bym stąd wyjechała, jest tylko jeden sposób.
Stanęła na krawędzi przepaści.
Ale nie miała wyboru. %7ładnego wyboru.
Musiała skoczyć, by ocalić siebie.
RS
112
ROZDZIAA DWUNASTY
- Co masz na myśli? - głos Randa był chłodny i uprzejmy.
Jakby pytał o pogodę.
Nogi tak jej drżały, że musiała usiąść. Przez moment nie
mogła wydobyć z siebie głosu.
- Wyjadę, jeśli spojrzysz mi prosto w oczy i powiesz, że mnie
nie kochasz.
Nigdy dotąd nie powiedział, że ją kocha. Za chwilę jej życie
rozpadnie się jak domek z kart. Wystarczyło, że powie...
Patrzył na nią długo, przerażająco długo.
- Nie bawię się w żadne gry - rzekł z kamiennym spokojem,
po czym ruszył ku drzwiom.
Serce łomotało jej niczym ptak uwięziony w klatce.
- Rand? - zawołała. Przystanął, odwrócił się w jej stronę.
- Kocham cię. Rand.
Lecz on tylko stał tam bez słowa, nieporuszony jak posąg.
- Nie wyjadę stąd. Rand.
Cisza długa jak wieczność, a potem:
- Nigdy cię o to nie prosiłem. I wyszedł z pokoju.
Zwinięta w kłębek na fotelu zaczęła płakać. Płakała tak długo,
aż zabrakło jej łez.
Nie wiedziała, jak i kiedy mijały dni i noce. Nerwy miała
napicie jak struny, w dodatku była wyczerpana bezsennością.
Nocami leżała obok niego nieruchoma, z otwartymi oczyma.
Był zaledwie kilka centymetrów od niej, a było tak, jakby
dzieliła ich bezkresna pustynia.
Rand również nie sypiał dobrze, rzucał się niespokojnie.
Którejś nocy zaczął mówić przez sen. Urywane słowa i zdania,
których nie mogła zrozumieć. Jakby walczył z niewidzialną siłą.
Dotknęła jego ramienia, próbując go uspokoić. Ale on nadal
rzucał się na łóżku, umęczony i bezsilny. Położyła mu dłoń na
klatce piersiowej, szepcząc jego imię.
RS
113
- Obudz się. Rand - powiedziała miękko. - Dręczy cię
koszmar.
Znieruchomiał, ale nie obudził się.
- Shanno! - zawołał przez sen.
- Jestem tutaj.
- Ale oni tam tańczyli...
- Kto?
- Ludzie Pokota i Turkana... wszyscy... ubrani od święta...
koraliki, pióra... włócznie... przyszli cię pożegnać...
- To tylko sen.
- A więc nie wyjechałaś? - Zamrugał oczami z
niedowierzaniem.
Wciąż przebywał w świecie snu.
- Nie, jestem tutaj - wyszeptała. - Nigdzie nie wyjeżdżam.
Przysunęła się bliżej, przytuliła policzek do jego piersi. - Jestem
przy tobie.
Serce biło mu gwałtownie. Dyszał niespokojnie, zmęczony
sennym zmaganiem. Westchnął z ulgą. Dotknął jej włosów,
przesunął rękę wzdłuż karku i pleców, zatrzymał na jej biodrze.
Jej ciało zalała fala czułej miłości i pożądania. Odwrócił się
do niej, poszukał jej ust. Przywarł do nich z jękiem.
Całował ją gorączkowo i pospiesznie, stęsknionymi dłońmi
wędrując wzdłuż piersi, brzucha, ud. W każdym jego dotknięciu
wyczuwała rozpaczliwe pragnienie, silniejsze od słów.
Bez tchu poddała się pieszczocie. Pełna drżenia, dała się
unieść tej sile, która zagarnęła ją jak letnia burza, nieokiełznana
i szalona.
Jedynie to się liczyło. Jedynie on. Teraz.
I to niepohamowane, gwałtowne, niemal pierwotne
pragnienie.
W mroku afrykańskiej nocy mogła mu ofiarować to wszystko,
czego nie chciał przyjąć w świetle dnia.
A potem znowu cisza i ciemność.
RS
114
Leżeli przytuleni, ich spocone ciała splecione w ciasnym
uścisku.
- Shanno... - wyszeptał.
- Jestem... - wymruczała. Zapadła w głęboki sen.
Obudził ją hałas. Coś spadło na podłogę, ktoś zaklął z cicha w
ciemnościach. Otworzyła oczy.
Rand ubierał się po omacku. Na zewnątrz świat budził się do
kolejnego dnia.
- Co to było? - spytała.
- Nic. Upuściłem but.
W jednej chwili pamięć przywołała wydarzenia Ostatniej
nocy. Randowi przyśnił się koszmar. A potem miłość.
- Rand? - odezwała się cicho.  śpij, jeszcze wcześnie.
Coś w jego głosie kazało jej usiąść gwałtownie na łóżku.
Chłód, znowu tamten chłód. Poczuła ucisk w piersiach.
Odgarnęła włosy z czoła.
- Proszę cię. Rand. porozmawiaj ze mną. Wciągał buty, nie
patrząc na nią.
- Czas na mnie.
Wyszedł bez pożegnania, bez pocałunku. Nawet na nią nie
spojrzał.
Leżała na poduszkach, czekając, aż odjedzie. Potem wstała,
ubrała się i bez śniadania poszła na spacer.
Z Rufuscm u boku, najmłodszym z psów Randa, usiadła na
wielkiej skale, która była jej ulubionym punktem
obserwacyjnym. Zapomniała zabrać lornetkę, ale nie
przeszkadzało jej to.
Czas mijał, myśli płynęły leniwie. Antylopa przyszła do
wodopoju. Ptaki nawoływały się w sobie tylko zrozumiałym
języku.
Czyżby pomyślał, że to wszystko mu się tylko przyśniło?
Rand nie zjawił się w porze lunchu.
A za to około pierwszej po południu przed dom zajechał
zakurzony land cruise, z którego wyskoczyła młoda dziewczyna
RS
115
o rudych włosach, ubrana w dżinsy i krótką koszulkę. W lewej
ręce ściskała plastikową torbę z supermarketu. Zbliżyła się
niepewnie do domu, jakby obawiała się. że ktoś ją zaatakuje.
Zaintrygowana Shanna wyszła na ganek.
- Cześć - powitała nieznajomą. Dziewczyna patrzyła na nią z
przestrachem.
- Dzień dobry - wyjąkała nerwowo. - Chciałabym... Czy mogę
mówić z panem... z Randem Caldwellem?
Była urocza z tymi rudymi włosami i zielonkawymi oczyma,
z których wyzierał przestrach.
- Nie ma go w domu.
- Och!
- Nic nie szkodzi, możesz poczekać. Proszę wejść - zaprosiła
ją Shanna.
- Nazywam się Holly... Holly Cooper.
- Miło mi. A ja jestem Shanna.
Przechodząc przez salon, dziewczyna rozglądała się z
zaciekawieniem. Usiadły na zalanej słońcem werandzie z
widokiem na dolinę.
- Zlicznie tu - skomentowała.
- Tuk, weranda to moje ulubione miejsce - przyznała Shanna.
- Czy ojciec...? Czy starszy pan Caldwell jest w domu?
Pytanie zaskoczyło Shannę.
- Ojciec Randa zmarł wiele lat temu.
- Ach, tak - w głosie dziewczyny zabrzmiała wyrazna ulga. -
To się dobrze składa. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pruchnik.xlx.pl