[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kronikę wojny, kiedy Mary mówiła mi o swoim owdowiałym oicu i siostrach od św. Gunnhildy (jak trudno
być małą Madonną), a ja opowiadałem Mary o swoim ojcu kuternodze, również owdowiałym -- jak mogłem
uniknąć dopuszczenia do głosu żałosnej wersji mego brata? (Ach, jak zazdrość pod wpływem skruchy staje się
miłosierna). I jak Mary mogła uniknąć wyznania, że nawet przed tym dniem nad Kanałem Hockwell, jeśli ma
powiedzieć uczciwą prawdę, S2C2erą prawdę, była... ciekawa? A połączywszy tę litość z tą ciekawością, jak
mogliśmy uniknąć stworzenia planu?
222 * GRAHAM SWIFT
--Tak, biedny Dick.
--Biedny Dick, ma tylko swój motocykl.
A jeśli do litości i ciekawości dodać odrobinę strachu -- bo Mary wyznała także, nie bez dreszczu rozkoszy,
że niezależnie od tego, iż jest ciekawa, jest też ciut ciut... a ja powiedziałem (z jaką pewnością siebie!): Dick nie
skrzywdziłby muchy --- wtedy macie już coś więcej niż plan, wtedy macie poplątaną materię, z której tworzy się
opowieść.
Jest więc to opowieść o tym, jak Mary, wspomagana i podżegana przez Toma, podjęła się edukacji Dicka,
tak brutalnie przerwanej w przeszłości. To jest jego edukacji sentymentalnej, wyszkolenia w sprawach serca. Jest
to historia o tym, jak Mary próbowała uczyć to nieme bydlę -- mojego brata.
Albo, inaczej, jak ciekawość Mary...
Albo, inaczej, jak troszkę wiedzy...
mi*
PH
To opowieść Mary. Przedstawiana mi w poniedziałkowe i czwartkowe popołudnia, w odcinkach, przez całe
lato 1943. Podczas kiedy w środowe i sobotnie wieczory, a czasami także w niedzielę...
To opowieść Mary, zebrana i ułożona przeze mnie. Więc jak mogę być pewny, co naprawdę?...
Z relacji naocznego świadka wynika, że kiedy co drugiego wieczoru Dick wracając z pracy zjeżdżał w bok z
szosy Gildsey -- Hockwell na trakt biegnący na północ wzdłuż Rowu Stotta, by w postaci worka żywych
węgorzy przywiezć do domu to, co w tamtych wojennych czasach stanowiło nie tylko nasze główne pożywienie,
ale również zródło cichego dochodu, nie ograniczał się do wyjęcia samołówek i wpakowania zawartości do
worka. Ta śliska operacja zabierała mu sporo czasu. Nawet ją przerywał (velocetta stała na straży nie opodal),
żeby usiąść i popatrzeć na rzekę u swoich stóp, pogrążając się w czymś, co można tylko określić jako stan
medytacji czy tez
całkowitego wyłączenia. Jak gdyby ciągle myślał --- choć nie żyła już od sześciu lat -- o swojej zaginionej matce
lub, co niewykluczone, o innym obiekcie, też rodzaju żeńskiego i też zwodniczym.
Naocznego świadka? Owszem, ponieważ pewnego wieczoru, z początkiem maja, ktoś go obserwuje. Nie, nie
młodszy braciszek, nie tym razem. Ani też zmartwychwstała matka. To Mary. Natomiast ja dałem jej cynk o
możliwościach, jakie stwarza drugi brzeg, skąd widzisz, nie będąc widzianym. Obserwuje nie zauważona. Ale
trzeciego wieczora znowu obserwuje i tym razem się nie kryje. Siedzi doskonale widoczna na nie osłoniętej
pochyłości rzecznego brzegu (kolana podciągnięte, ręce oplatają łydki, jeden policzek oparty na kolanach), ale tak
czujna i nieruchoma, że Dick, zajęty przekładaniem węgorzy z samołówki do worka, nie od razu ją dostrzega.
A kiedy ją dostrzeże (przynajmniej tak sobie to wyobrażam), zastyga bez ruchu, wstrząśnięty i pełen
niedowierzania, na sposób ludzi, których myśli przybrały nagle materialny kształt. Mary woła przez wodę: --
Hej, Dick! Dick nie odpowiada. Następnie, potem, jak masa wody, której nigdy nie da się wyliczyć, przetoczyła
się między nimi: -- Hej.
-- Dużo masz? --- D-użo?
-- Węgorzy.
Ciężka sprawa. Jako że pośrednio Dick jest proszony, żeby policzył. %7łmudny proces w najlepszym
wypadku. Potrafi policzyć szybko do dziesięciu, przy odrobinie szczęścia, zacinając się, do dwudziestu. Nawet w
idealnych warunkach węgorze splątane razem na dnie worka niełatwo dają się policzyć. A pod tym badającym
spojrzeniem...
Kiwa więc głową. Rzuca sprytną odpowiedz:
-- T-trochę.
Mary unosi policzek znad kolan.
--Bo widzisz, gdybyś mógł parę odstąpić... Mój tata bardzo lubi węgorze. Ja także. Jadamy rybę w piątek,
jak wiesz. Mógłbyś odstąpić ze dwa? Nawet jeden duży wystarczy -- pociera brodą o kolana. -- Nie masz dla
mnie jakiegoś ładnego węgorza?
To Dick rozumie albo myśli, że rozumie, gdyż samo rozumienie zbija go z tropu. To znaczy, rozumie nie
tylko prostą
treść prośby, ale coś zasadniczo, zadziwiająco głębszego. Rozumie, że on, Dick, proszony jest, żeby ofiarował
jej, Mary -- tak, to albo Mary, albo fatamorgana -- prezent. To coś, czego nikt (jeśli wyłączyć familijne obrzędy
urodzin, kiedy Dick -- zręczny w rękach -- robił dla mamy takie cudeńka, jak szkatułkę na pieniądze z puszki po
kakao) nigdy przedtem się od niego nie domagał. Prezent. Prezent. Coś jego własnego, co ma wartość dla
drugiej osoby. A tak doniosła jest ta idea, że Dick absolutnie nie daje rady wprowadzić jej w czyn.
Siedzi na brzegu rzeki, ściskając kolanami ruszający się worek. Rzeka płynie jak gdyby nigdy nic.
- Nieważne -- mówi w końcu Mary, podnosząc się i otrzepując spódnicę, uszytą w tych wojennych czasach z
materiału na zasłony. -- Może innym razem ---- i zapewne rzucając to swoje uważne, rozumiejące spojrzenie,
którego czterdzieści stóp rzeki nie osłabia: -- Przecież mogę znów przyjść, nie? Będziesz tu w piątek, co?
Do Dickowego obrazu rzeczy dochodzi jeszcze jedno doniosłe pojęcie. Ponieważ oznacza to nie tylko, że
istota na przeciwległym brzegu interesuje się nim i śledzi jego poruszenia (a czyż Dick nie śledził jej?), ale
oznacza również coś jeszcze bardziej zdumiewającego i nie mającego precedensu, tak zdumiewającego, że aby to
docenić, Dick musi jednocześnie odkryć dla siebie niewyobrażalny uprzednio obszar myślowy.
To przecież coś, co inni ludzie nazywają (chociaż Dick nigdy nie słyszał tego słowa) umówieniem się.
Odsłania to magiczny teren, znany nieprzebranej rzeszy wtajemniczonych (łącznie z młodym Tomem), gdzie
hasłem może być, wymówiony odpowiednio, z przydechem, zwrot tak niewinny, jak: Spotkaj się ze mną...",
Zobaczymy się...", Będę, jeśli..."
Coś, czego motocykl nie może dostarczyć.
---- T-tak -- odpowiada. -- T-tu.
Ona odchodzi, rzucając mu szybki uśmiech, zanim on zdoła powiedzieć coś jeszcze.
Jest coś dziwnego w jej odejściu. Odchodzi, ale odchodzi nie całkiem. Coś zostaje. Uczucie. Wspaniałe
uczucie. Obecne, kiedy Dick jedzie do domu, szosą z Hockwell, z workiem węgorzy na grzbiecie, którym
sytuacja nie pozwala na doznawanie wspaniałych uczuć. I obecne owego wieczora w naszym domku (zauważam,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]