[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gór. Morze nie było spokojne; za czarnymi i żółtymi wydmami
widniały jego zielonobrunatne wody, mętne, bo pomieszane z
piaskiem, który wydobył z dna wiatr podczas ostatniej burzy. Potężne
fale wznosiły się leniwie i zalewały wąską plażę, spienioną, podobną
do mydlin wodą. Dalej morze było wzburzone i kolor zielony zmieniał
się w niebieski o prawie fioletowym odcieniu; ukazywały się tam co
chwila, i zaraz nikły, pędzące z wiatrem białe grzywki piany. Na
niebie panował rozgardiasz równie kapryśny i ożywiony: mleczne
obłoki gnały we wszystkich kierunkach, szerokie przestrzenie błękitu
poprzecinane były smugami oślepiającego światła; mewy to wzbijały
się w górę, to opadały w dół, to szybowały na wietrze. Prowadziłem
wóz, wpatrzony w ten morski krajobraz. I nagle przyszło mi na myśl,
że niesłusznie robiłem sobie wyrzuty, gdy obraziłem Rheingolda
określając jego interpretację Odysei jako buduarowy dramat .
Miałem rację: na tym morzu tak świeżym w kolorze, pod tym
olśniewającym niebem, wzdłuż tych opustoszałych brzegów nietrudno
byłoby wyobrazić sobie wśród fal czarne statki Ulissesa, płynące ku
wybrzeżom Morza śródziemnego, wówczas jeszcze dziewiczym i
nieznanym.
I
Homer chciał przedstawić takie właśnie morze, pod takim
właśnie niebem, wzdłuż takiego brzegu oraz bohaterów podobnych do
owej natury, pełnych antycznej prostoty i czarującego umiaru. Tylko
to, nic więcej. A tymczasem Rheingold chciał zamknąć ten świat
bajecznie kolorowy i świetlany, ożywiony wiatrem, przesycony
słońcem, zamieszkały przez istoty pełne żywotności i krzepy, w
ciemną, pozbawioną kształtu, powietrza i słońca orbitę
podświadomości Ulissesa. Tak więc Odyseja przestawała być
cudowną przygodą odkrycia krajów śródziemnomorskich w
fantastycznym zaraniu ludzkości i przekształcała się w dramat
współczesnego człowieka obarczonego skomplikowaną psychozą.
Myśląc o tym wszystkim doszedłem do wniosku, że trudno byłoby o
gorszy scenariusz: oprócz panującej ogólnie w filmie tendencji
zmieniania na gorsze rzeczy, które nie wymagały żadnych zmian,
dołączała się w tym wypadku nieznośna szarzyzna czysto
mechanicznej i abstrakcyjnej psychoanalizy, której na domiar złego
trzeba było poddać takie arcydzieło jak Odyseja.
Przejeżdżaliśmy w tym momencie prawie tuż obok morza: przy
drodze zieleniły się bujne gałęzie posadzonej już niemal na piasku
winnicy; dalej, na czarnej od wodorostów plaży rozbijały się duże,
spienione fale. Zahamowałem gwałtownie, mówiąc sucho: - Muszę
rozprostować nogi.
Wysiedliśmy: szybkim krokiem wszedłem na ścieżkę, wiodącą
przez winnicę na brzeg morza. Powiedziałem Rheingoldowi: -
Siedziałem zamknięty w czterech ścianach przez osiem miesięcy...
Widziałem ostatni raz morze w zeszłym roku w lecie... Chodzmy na
chwilę na plażę.
Poszedł za mną w milczeniu, zapewne był jeszcze obrażony i
boczył się na mnie.
Zcieżka wiła się przez winnicę i w odległości około
pięćdziesięciu metrów kończyła się na piaszczystym wybrzeżu.
Mechaniczny i monotonny warkot motoru zastąpił teraz tak miły dla
ucha, nieregularny, uroczysty huk fal, które rozbijały się i kłębiły przy
brzegu. Szedłem wzdłuż morza to wchodząc na mokry, błyszczący
piasek, to cofając się przed nadbiegającą falą; wreszcie zatrzymałem
się i stanąłem nieruchomo, obserwując horyzont.
Czułem, że obraziłem Rheingolda i że powinienem w uprzejmy
sposób powrócić do prowadzonej uprzednio rozmowy; Rheingold z
pewnością tylko na to czekał. I chociaż nie miałem ochoty przerywać
mojej ukradkowej kontemplacji morskiego bezmiaru, zdecydowałem
się wreszcie.
- Musi mi pan wybaczyć - powiedziałem nagle - może zle się
wyraziłem przed chwilą... ale prawdę mówiąc, pańska interpretacja
nie bardzo mnie przekonała... i jeśli pan chce, mogę powiedzieć
dlaczego.
Skwapliwie odpowiedział: - Proszę mi powiedzieć... proszę mi
powiedzieć... dyskusja jest przecież częścią naszej pracy, czy nie?
- A więc - zacząłem mówić nie patrząc na niego - nie przeczę, że
można i w ten sposób interpretować Odyseję, ale nie jestem o tym
przekonany, dlatego... że znamienną cechą poematów homeryckich i
w ogóle sztuki klasycznej jest ukrywanie wszelkich ubocznych
znaczeń i domysłów, jakie mogą przyjść do głowy nam, ludziom
współczesnym, a to dzięki ściśle określonej formie, którą nazwałbym
głęboko przemyślaną... Chcę przez to powiedzieć - dodałem z nagłą,
niewytłumaczoną irytacją - że cała piękność Odysei polega na tej
wierze w rzeczywistość taką, jaka jest i jak się obiektywnie
przedstawia... słowem w tej formie, której nie można ani analizować,
ani rozkładać na części i która jest, jaka jest: trzeba ją przyjąć lub
odrzucić... Chcę przez to powiedzieć - ciągnąłem dalej w dalszym
ciągu nie patrząc na Rheingolda, lecz na morze - że świat Homera jest
realnym światem...
Homer należał do cywilizacji, która rozwijała się zgodnie z
naturą a nie wbrew naturze... i dlatego Homer wierzył w
rzeczywistość świata uczuciowego i widział go tak właśnie, jak go
przedstawił. My też powinniśmy brać go takim, jaki jest, wierząc weń
tak, jak wierzył Homer... brać go dosłownie, nie doszukując się
żadnych ukrytych znaczeń.
Zamilkłem, bynajmniej nie uspokojony, wprost przeciwnie,
dziwnie zrozpaczony moimi wyjaśnieniami, jak gdybym uważał je za
daremny wysiłek. Istotnie, prawie natychmiast usłyszałem odpowiedz
Rheingolda i jego śmiech, który tym razem zabrzmiał triumfalnie: -
Pozory... takie są pozory, panie Molteni, pan jak wszyscy ludzie z
Południa ujmuje kwestie od strony zewnętrznej, nie dbając o
wewnętrzną... Nie ma w tym zresztą nic złego... pan podchodzi do
zagadnienia od strony zewnętrznej, a ja od wewnętrznej... i dlatego
właśnie wybrałem pana. Będziemy się wzajemnie uzupełniać i nasza
współpraca pójdzie jak po maśle.
Miałem mu właśnie ostro odpowiedzieć, bo zirytowała mnie
jego głupota i myślę, że moja odpowiedz znów by go obraziła, lecz w
tej samej chwili usłyszałem za plecami dobrze mi znany głos: -
Rheingold... Molteni... co tam robicie, panowie? Wdychacie powietrze
morskie?
Obejrzałem się i zobaczyłem na wysokiej wydmie, w jaskrawym
świetle poranka postacie Battisty i Emilii. Battista szedł szybko w
[ Pobierz całość w formacie PDF ]