[ Pobierz całość w formacie PDF ]
powodów młodzi chłopcy tracą niepokój metafizyczny z pierwszą kochanką, a pewne
małżeństwa, które są zbiurokratyzowaną rozpustą, stają się jednocześnie grobem
wszelkiej odwagi i pomysłowości. Tak, drogi przyjacielu, mieszczańskie małżeństwo
ubrało nasz kraj w pantofle i rychło postawiło go u wrót śmierci.
Przesadzam? Nie, ale się błąkam. Chciałem tylko powiedzieć panu o korzyściach,
jakie wyniosłem z tych miesięcy orgii. %7łyłem w jakiejś mgle, gdzie śmiech przygłuchł tak
bardzo, że go już nie słyszałem. Obojętność, która zajmowała tyle miejsca we mnie, nie
natrafiała już na opór i rozszerzała swój zakres. %7ładnych wzruszeń! Jednaki humor albo
raczej żadnego humoru. Gruzlicze płuca zdrowieją schnąc i duszą powoli ich szczęśliwego
właściciela. Tak samo było ze mną, który, wyleczony już, umierałem spokojnie.
Pracowałem wciąż w swym fachu, choć moja reputacja podupadła bardzo, pozwalałem
sobie bowiem na dziwne wypowiedzi, regularne zaś uprawianie zawodu uniemożliwiał
nieład mego życia. Warto jednak zanotować, że mniej miano mi za złe moje nocne
wybryki niż zaczepki słowne. Czysto werbalne odwoływanie się do Boga, na jakie czasami
pozwalałem sobie w mowach sądowych, budziło nieufność klientów. Obawiali się bez
wątpienia, że niebo nie zajmie się ich interesami równie sprawnie, jak adwokat biegły w
kodeksie. Stąd do wniosku, że moje zwracanie się do Boga jest świadectwem ignorancji,
był tylko jeden krok. Moi klienci uczynili ten krok i stali się rzadsi. Od czasu do czasu
broniłem jeszcze. Niekiedy nawet, zapominając, że nie wierzę już w to, co mówię,
broniłem dobrze. Mój własny głos porywał mnie, szedłem za nim; nie fruwając
naprawdę, jak dawniej, unosiłem się nieco nad ziemią, podskakiwałem. Widywałem
mało ludzi i prócz stosunków zawodowych podtrzymywałem tylko kilka żałosnych i
sfatygowanych związków z kobietami. Zdarzało mi się nawet spędzać wieczory
przyjacielskie, bez pragnień; skazany na nudę ledwie słuchałem tego, co mi mówiono.
Utyłem trochę i mogłem uwierzyć wreszcie, że kryzys minął. Teraz chodziło już tylko o to,
żeby się zestarzeć. Pewnego jednak dnia, podczas podróży, którą ofiarowałem mojej
przyjaciółce nie mówiąc, że odbywam ją, by uczcić własne wyzdrowienie, znajdowałem
się na transatlantyku, na górnym pokładzie, oczywiście. Nagle ujrzałem czarny punkt na
oceanie koloru żelaza. Odwróciłem natychmiast oczy, serce zaczęło mi bić. Kiedy
zmusiłem się, by spojrzeć, czarny punkt zniknął. Chciałem krzyczeć, głupio wzywać
pomocy, kiedy ujrzałem go znów. Były to jakieś resztki, które statki zostawiają za sobą. A
jednak nie mogłem na nie patrzeć, natychmiast pomyślałem o topielcu. Zrozumiałem
wówczas bez buntu, tak samo jak poddajemy się z rezygnacją myśli, której prawdę znamy
od dawna, że ten krzyk, który przed laty zabrzmiał za mną na Sekwanie, niesiony przez
rzekę ku wodom La Manche, nie przestał biec światem przez nieskończony ogrom
oceanu i że czekał na mnie aż do dnia, kiedy go spotkam. Zrozumiałem również, że
będzie na mnie nadal czekał na morzach i rzekach, wszędzie, gdzie płynie gorzka woda
mego chrztu. Niech pan powie, czy tu nie jesteśmy jeszcze na wodzie? Na wodzie
płaskiej, monotonnej, bez końca, której granice mieszają się z granicami ziemi? Jakże
wierzyć, że wrócimy do Amsterdamu? Nie wyjdziemy nigdy z tej ogromnej chrzcielnicy.
Niech pan słucha. Czy nie słyszy pan krzyku niewidocznych mew? Jeśli krzyczą ku nam,
do czego nas wzywają?
Ale są to te same, które krzyczały, wzywały już na Atlantyku, owego dnia, kiedy
zrozumiałem ostatecznie, że nie wyzdrowiałem, że jestem wciąż w potrzasku i że trzeba
się z tym pogodzić. Skończyło się chlubne życie, ale skończyła się również wściekłość i
podskoki. Trzeba się podporządkować i przyznać do winy. Trzeba żyć w niewygodzie".
To prawda, pan nie wie o tej celi w lochu, którą w średniowieczu nazywano niewygodą".
Na ogół zapominano o człowieku, który się tam znajdował, na całe życie. Ta cela
odróżniała się od innych pomysłowymi wymiarami. Nie była dość wysoka, żeby można
było w niej stać, ale też nie dość szeroka, żeby leżeć. Należało przybrać utrudnioną
pozycję, żyć na przekątni; sen był upadkiem, czuwanie przykucnięciem. Kochany panie,
ten prosty wynalazek był genialny, a mówiąc to, ważę słowa. Codziennie, na skutek
niezmiennego przymusu, od którego sztywniało ciało, skazany uświadamiał sobie, że jest
winien: niewinność polega na tym, że można się radośnie wyciągnąć. Czy może pan sobie
wyobrazić w tej celi człowieka przyzwyczajonego do szczytów i górnych pokładów? Co?
Można było żyć w tych celach i być niewinnym? Nieprawdopodobne, wysoce
nieprawdopodobne. W przeciwnym razie moje rozumowanie skręciłoby kark. Nie chcę
zastanawiać się ani przez chwilę nad hipotezą, że niewinność może być doprowadzona do
punktu, kiedy musi żyć garbata. Zresztą, nie możemy stwierdzić niewinności nikogo, gdy
na pewno możemy stwierdzić winę wszystkich. Każdy człowiek świadczy o zbrodni
wszystkich innych, oto moja wiara i moja nadzieja.
Niech mi pan wierzy, że religie mylą się od chwili, kiedy zaczynają moralizować i
piorunują przykazaniami. Bóg nie jest niezbędny, żeby stworzyć winę ani żeby karać.
Wystarczą nasi blizni, wspomagani przez nas samych. Mówi pan o sądzie ostatecznym.
Niech mi pan pozwoli roześmiać się z szacunkiem. Czekam nań śmiało: poznałem to, co
jest najgorsze, sąd ludzi. Dla nich nie ma okoliczności łagodzących, nawet dobrą intencję
posądzają o zbrodnię. Czy słyszał pan przynajmniej o celi opluwania, którą wymyślił
niedawno pewien naród, by dowieść, że jest największy na ziemi? Jest to murowane
pudełko, gdzie więzień stoi, ale nie może się ruszać. Mocne drzwi, które zamykają go w
tej muszli z cementu, kończą się na wysokości jego brody. Widać więc tylko twarz, na
którą każdy przychodzący strażnik pluje obficie. Więzień, ściśnięty w celi, nie może się
wytrzeć, choć, co prawda, wolno mu zamknąć oczy. Tak, drogi panie, to jest pomysł ludzi.
Nie trzeba im Boga do tego małego arcydzieła.
A zatem? A zatem jedyny pożytek z Boga byłby wówczas, gdyby dawał on rękojmię
niewinności, religię zaś widziałbym jako wielkie pranie, czym była zresztą, ale krótko,
przez trzy lata tylko i nie nazywała się religią. Od tego czasu brak mydła, mamy brudne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]