[ Pobierz całość w formacie PDF ]

tem podłożył ogień.
Czyżby Richard Rourke wytropił Meredith i nie­
zauważony przez nikogo dostał się na ranczo?
Wydawało się to nieprawdopodobne, ale kto wie?
Zbyt wiele zbiegów okoliczności naraz.
W tej sytuacji postanowił opowiedzieć wszystko sze­
ryfowi. Tylko on mógł zapewnić Meredith dwudzie­
stoczterogodzinną ochronę policji i wysłać ludzi, żeby
przeczesali okolicę.
Rourke nie da rady długo ukrywać się w niezna­
nym dla siebie terenie.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Meredith stała akurat na drabinie i robiła porządki
w górnych szafkach kuchennych, kiedy w drzwiach
stanął Chuck.
Podszedł do zlewu, ale ona nie odwróciła nawet
głowy, tylko pospiesznie kończyła robotę.
Spodziewała się, że - tak jak inni mężczyźni -
Chuck nie będzie zbyt zadowolony ze zmian, nawet
jeśli zmiany dotyczą kuchni.
Od pożaru... i od ich fantastycznej wspólnej nocy
minął prawie tydzień.
Przez cały ten czas Chuck spędzał z nią nie więcej
niż kilka minut dziennie i zawsze zachowywał się tak,
jakby nie pamiętał o niczym.
Meredith natomiast wiedziała, że ona sama nie
zapomni nigdy tego, co razem przeżyli. Skoro jednak
Chuck nie chciał o tym rozmawiać, milczała.
Może miał rację? Policja złapie w końcu Richarda
Rourke'a i Meredith wyjedzie stąd na zawsze.
Czasami jednak fantazjowała, że pozostają ko­
chankami. Kochankami i przyjaciółmi.
- Robię porządek w szafkach. Lupe wyjechała do
San Angelo na zakupy. - Meredith zawiesiła na ha­
czyku ostatni kubek i zamknęła drzwiczki. - Uff.
Skończyłam.
zrobić niewłaściwy krok.
Mogłaby wpadać na ranczo raz na miesiąc
w przerwach w pracy. W końcu dla pilota to żaden
problem.
Zaraz jednak przypominała sobie opowieść Abby.
Po tym, co stało się Ellen, Chuck nie zniósłby myśli
o jej lataniu.
Sam też nie wsiadłby do samolotu, żeby ją odwie­
dzić. Wyjazd z rancza oznaczać będzie zerwanie na
dobre.
- Meredith! - usłyszała. - Schodź zaraz, bo zro­
bisz sobie krzywdę. Trzeba było poprosić o pomoc
któregoś z ochroniarzy. Meredith, czy ty słyszysz, co
słysząc jej słowa.
- A swoją drogą, co ty tam wyprawiasz? - Pod­
szedł do niej. -I gdzie jest Lupe?
Uwaga! Widząc go tak blisko, gotowa naprawdę
do ciebie mówię?
- Spadaj, Gentry - wykrzywiła się do niego. - Nie
ma dnia, żeby piloci nie musieli wspinać się po dra­
binach. Dla nas to kaszka z mlekiem. A co do ochro­
ny, to uważam, że przesadzasz.
Zerknęła przez ramię i zobaczyła, że skrzywił się,
Właśnie, pomyślał. Próbujesz powiedzieć kobiecie,
co do niej czujesz, i natychmiast natrafiasz na kolec.
- Poczekaj - powiedział. - Najpierw oskrobię ło­
dygi. - Otworzył szufladę, żeby wyjąć nożyczki, i za-
bo ukłuł się w palec.
Zaczęła schodzić.
Chuck wyciągnął ręce, schwycił ją wpół i postawił
na podłodze.
- Czy Lupe wie, co tu się dzieje? - zapytał.
- Jasne, że tak. Nie tylko wie, ale to pochwala
- mruknęła, sztywniejąc.
Wystarczyło, że Chuck jej dotknął, a już poczuła
przeskakującą pomiędzy nimi iskrę.
Nie miała pojęcia, że tak bardzo pragnie dotyku
jego dłoni. Stop! Nie wolno myśleć o tym, co nie
powinno się wydarzyć.
Tymczasem Chuck znowu kręcił się przy zlewie.
- Co tam robisz? - zapytała, żeby zmienić temat.
Wtedy on odwrócił się do niej. Meredith otworzyła
szeroko oczy. Miała wrażenie, że serce przestaje jej
bić. Ten przeklęty facet trzymał przed sobą bukiet
ciemnopurpurowych róż.
- Proszę. - Niepewnym ruchem wyciągnął rękę.
- Na przeproszenie, że zaniedbywałem cię przez kil­
ka ostatnich dni. Nie miałem ani chwili czasu przez
ten cholerny pożar, rozmowy z szeryfem i poszuki­
wanie śladów Rourke'a w sieci. Au! - Podskoczył,
Chuck zobaczył w jej oczach taki smutek, że serce
podeszło mu do gardła.
Podeszła bliżej.
marł. - Gdzie, do diabła, są nożyczki? Co ty zrobiłaś
z tą szufladą?!
Nie dość, że ta kobieta kompletnie zamieszała mu
w głowie i w sercu, to jeszcze robi mu bałagan w domu!

Uporządkowałam ją - odpowiedziała. - Nie
wiem, jakim cudem udawało ci się tam cokolwiek
znaleźć. A nożyczki wiszą na stojaku, który stoi na
blacie. Lupe lubi mieć pod ręką rzeczy, których często
potrzebuje.
Chuck rzeczywiście dostrzegł nożyczki tuż przed
swoim nosem. Z ponurą miną zatrzasnął szufladę.
- Co ci przyszło do głowy? - zrzędził oskrobując
róże. - Lubię, kiedy wszystko leży tam, gdzie zawsze
leżało.
- Lupe miała coraz większe trudności ze znajdo­
waniem różnych rzeczy, które przez lata rzucałeś,
gdzie popadnie - odpaliła. - Jeśli chodzi o organiza­
cję pracy, jestem w tym równie dobra jak w lataniu.
Lata treningu w wojsku zrobiły swoje. Poza tym, by­
łam znudzona do ostatnich granic - ciągnęła już
mniej pewnym tonem. - Ludzie szeryfa nie pozwala­
ją mi wychodzić z domu. Nie mogę ani biegać, ani
odwiedzać Żuczka, ani nawet iść do Abby. A ty...
- głos się jej załamał.
- Dlaczego przyniosłeś mi te róże? - usłyszał.
I był zgubiony. Jednym skokiem znalazł się przy
niej i przyciągnął ją do siebie. Nareszcie znalazła się
tam, gdzie było jej miejsce - w jego ramionach. Nie
zdążył odłożyć róż ani nożyczek. Z pełnymi rękami
objął ją mocno i zaczął całować.
Była jak czekolada. Jak najwspanialsze słodycze,
Chuck nie wiedział, jak opisać to, co teraz czuł [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pruchnik.xlx.pl