[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Nieopodal rozległ się głos innej krowy. Ktoś wypasał tu stado. Liakura umysł wciąż buntował
się przed tym, co stwierdzały oczy. Od dziecka wiedział, że nikt nigdy nie zamieszkiwał tych
terenów. Tylko starcy z Rady Trzech odbywali kilka razy w roku pielgrzymki w stronę gór.
Kontemplacja i odzyskiwanie spokoju pośród lasu Gór Mlecznych było częścią nauki, wiary i
tradycji, jaką wyznawali mieszkańcy Albaresch.
Lecz do samych gór nikt się nigdy nie zbliżał. Liakur nie umiał odpowiedzieć
jednoznacznie, dlaczego; po prostu nikt nie podejmował takiej wyprawy, tak było przyjęte.
Może jednak schronili się tu jego ocalali pobratyńcy?
Spojrzał na swoich towarzyszy, którzy z zaciętymi twarzami śledzili pilnie każdy ruch
zwierzęcia. Z trudem powstrzymał zbierający w nim pusty śmiech na myśl o komizmie tej
sytuacji: czterech uzbrojonych wojów skradających się w skupieniu w stronę wiejskiego
bydlęcia jakby mieli do czynienia z krwiożerczym potworem. To byłby dopiero materiał na
wspaniałą pieśń bardów o czynach rycerskich! Jeszcze brakowało, żeby jakiś pastuch dał im
tu cepem po plecach.
- I co robimy? - Szepnął kapitan.
- Będziemy doić na zmianę.
Oficer zaklął szpetnie pod nosem.
- Pomyśl. Ta łaciata nie przypomina tura, prawda? Więc gdzieś ma oborę, a ten, kto je
hoduje pewnie ma obok dom. Może poszukamy?
- To lepiej lazem.
Lazem - Liakur powtórzył w myślach. - To nie był taki zły pomysł. Wolał nie
pozostawiać wojaków za długo własnym myślom.
- Trafisz? - Zwrócił się do rycerza stojącego z prawej strony.
- Tam? - Mężczyzna wskazał za siebie.
- Nie, na dwór cesarza... Jasne, że TAM i z powrotem, głąbie!
Niech zsiądą z koni i cicho je tutaj przyprowadzą. Rozumiesz? No, idz.- No idz ze, idz
ze - skwapliwie popędził go kapitan.
%7łołnierz poszedł i po niedługim czasie dał się słyszeć odgłos zbliżających się kroków
w akompaniamencie metalicznych brzdęknięć swobodnie obijającego się o coś żelaza; któryś
koń zarżał, jakiś cymbał o coś się dopytywał.
- Cieszmy się, że się nie pogubili - sarknął Liakur, po czym błagalnie wzniósł oczy do
nieba. - Nie daj Panie, bym z tą bandą powsinogów miał kiedyś podchodzić wroga bardziej
czujnego niż domowe bydło - poprosił w myślach i w tej samej chwili przypomniał sobie o
najemnikach Brontyłyda, zdając sobie zarazem sprawę, że Bóg raczej go od tego brzemienia
nie wybawi.
Poszli dalej razem. Była to głupota, lecz w tej sytuacji jeszcze większą byłoby
podzielić oddział. Liakur całą nadzieję pokładał w tym, że ludzie tu zamieszkujący z
pewnością nie byli przyzwyczajeni do ostrożności. Oczywiście, jeśli ich dotychczas nie
odkryli. Poczuł lekki zapach dymu i to upewniło go, że idą we właściwym kierunku. Jego
wzrok nie potrafił przenikać mgły tak jak ciemności, ale i tak pierwszy dostrzegł zarysy
wyłaniającej się chaty. Podniósł ostrzegawczo dłoń dając znak do zatrzymania się; oczywiście
człowiek idący za nim nastąpił mu na piętę, reszta poszłaby dalej.
- Stój - syknął jak mógł najciszej, ale na tyle głośno, by wszyscy go usłyszeli. Wskazał
ciemny kształt budynku. - Trzech ludzi zostaje do pilnowania koni. Seweryn i wy dwaj -
wyznaczył szybko, chcąc zapobiec ewentualnym spekulacjom. - Reszta wydobyć broń,
powoli, cicho. Potem równie powoli skradamy się do budynku. Gęby na kłódkę i uważać
pilnie na to, co ja robię.
Jasne? Idziemy.
Chata zdawała się nie być duża, ale solidnie zbudowana. Ot, typowa sadyba, jaką
często można było zobaczyć na przygranicznych terenach, gdzie estetyka ustępowała
pierwszeństwa bezpieczeństwu i funkcjonalności. Wykonana z całych okorowanych pni, z
okiennicami zawieranymi od wewnątrz, ze zwalistym dachem krytym strzechą z gałęzi i
trzciny.
Z komina unosiła się wątła stróżka dymu, drzwi były uchylone.
Obok chałupy stał szeroki, prosty wóz. Nieopodal wznosiła się większa od budynku
szopa. Tam Liakur skierował połowę pozostałych ludzi pod dowództwem kapitana, a sam z
resztą zakradł się pod ścianę chałupy; cała była porośnięta mchem i śliska od wilgoci.
Obejrzał się na pozostałych mu rycerzy.
Daremnie szukałby na ich twarzach odwagi, ale przynajmniej strach zmusił ich do
koncentracji. Skinął głową, dając znak, żeby się przygotowali. Przyczajony przy framudze, z
pomocą miecza, powoli uchylał drzwi. Niespecjalnie obawiał się przeciwnika uzbrojonego w
broń białą, ale nie miał ochoty nadziać się głupio na strzałę wypuszczoną z łuku albo bełt
kuszy. Zresztą nie bardzo wiedział, jak zachowaliby się w podobnej sytuacji ludzie stojący za
nim; przyszliby mu z pomocą, uciekli, czy pchnęli nożem? A zresztą nic tu nie było
normalne: pastwisko, dom w środku zupełnej głuszy... Diabeł tylko wiedział, kto tutaj
mieszkał - jeżeli nie był to w istocie sam diabeł. Otwarł drzwi na tyle szeroko, by móc
przyjrzeć się całej izbie. Całe wnętrze z pewnością nigdy nie widziało kobiecej ręki; podłogę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pruchnik.xlx.pl