[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Nie mogły być zwykłe chmury, jeżeli wyraznie widziała bielutki śnieg. Musiało w
niebie mocno napadać, więc nocą aniołki przewiozły śnieg wozami na ziemię i
złożyły tam, gdzie im było najbliżej. Innego wytłumaczenia nie znajdowała, bo na
ziemi było lato. Matusię na to gadanie chwyciła złość, taka niewielka, na dwa
klapsy. Zaraz też kazała córce gonić krowę na pastwisko i nie zajmować się
głupotami. Zosia z wielkim płaczem, jakby co najmniej dostała cztery klapsy,
powlokła się za Krasulą. Na łące uwiązała krowę do kołka, pomedytowała chwilę i
pobiegła się upewnić, że to ona miała rację. Znieg leżał całkiem niedaleko,
wydawało się, że wystarczy kawałek pójść szosą w stronę Tomaszowa. Biegła, szła,
potem znowu biegła. Zniegowe góry wciąż wydawały się jednakowo bliskie i
jednakowo odległe. W Zosi odezwała się natura odkrywcy, parła do przodu, nie
myślała o powrocie. Za wszelką cenę chciała dojść, dotknąć, zobaczyć. Parę razy
tylko przysiadła w rowie, bo poczuła zmęczenie. I pić jej się coraz bardziej
chciało. Gdyby w południe nie napatoczył się stary Kłak z wozem, gdyby jej nie
poznał, kto wie, gdzie by zaszła. Biegnąc przed siebie, nie zauważyła
najważniejszego: góry śniegu po prostu się roztopiły. Nie miała już czego
sprawdzać, mogła
113
wrócić z Kłakiem do domu. Od tamtej pory, kiedy wbrew opinii matusi była czegoś
bardzo, bardzo pewna, w głowie kołatało pytanie: A może tylko darmo się zlezę,
jak wtedy w lato po śnieg?
Zosia, podobnie jak starsza o trzy lata Elcia, z wielką chęcią wybierała się do
szkoły. Dzięki siostrze miała swoje książki, a dzięki ubraniom od dziedziczki
była jedną z najstrojniej ubranych dziewczynek w klasie. Cieszyła się, bo - choć
jeszcze nie wiedziała, co to znaczy - lubiła błyszczeć. Po cichu marzyła, że
będzie dużo lepszą uczennicą niż Elcia, ale dość szybko zaniechała marzeń. O ile
starsza siostra uczyła się wszystkiego z jednakową zachłannością i
przyjemnością, o tyle Zosia była dobra tylko z tego, co przychodziło jej łatwo.
Przepięknie śpiewała i ładnie, z wyczuciem mówiła wierszyki. Niezle radziła
sobie z polskim, natomiast rachunki przekraczały jej możliwości.
- Skup się i dodaj trzy do sześciu - prosiła pani Kumosiń-ska.
Zosia skupiała się i albo próbowała odjąć, albo wyczyniała takie cuda z
dodawaniem, że sześć plus trzy dawało dwanaście i nie chciało być inaczej.
Potrafiła zagmatwać najprostszą rzecz, w czym również wykazywała swoisty talent.
Posłała ją kiedyś matusia po sąsiedzku do Kłaków, żeby odniosła pożyczony
przetak. Po godzinie wysłała Elcię, żeby sprawdziła, co z Zosią. A Zosia
siedziała na progu u Kłaków, w przetaku na głowie, i wyśpiewywała piosneczki.
- Da ci, matusia, poczekaj! - pogroziła jej Elcia.
- Muszę czekać, bo drzwi zaparte na kołek.
Czekałaby pewnie do obiadu, a kto wie, czy nie do wieczora, zamiast wejść do
chałupy, jak zrobiłby każdy inny na jej miejscu. To były biedne, ale uczciwe
czasy. Jak gospodarze wychodzili w pole, zamykali drzwi przed zwierzem, przed
wiatrem, ale tylko na skobel i na patyk. Na stole w kuchni zostawiali kamienny
garnek z mlekiem i chleb owinięty
114
%w ściereczkę dla zbłąkanego przechodnia. Przylazł zbłąkany pod chałupę, był
głodny lub spragniony, miał prawo wejść, posilić się, a potem zamknąć drzwi i
pójść swoją drogą. A Zosia nie umiała przetaka zostawić. Ona nawet nie umiała
zjeść pieczonego kartofla prosto z ogniska. Czekała, aż wystygnie, żeby go obrać
kozikiem.
- Taż, Zosia! - niecierpliwiła się matusia. - Po to Pan Bóg dał nam pieczone
kartofle, żeby biedny człowiek też miał kogo ze skóry obedrzeć. Jedz i nie
cuduj!
Nie tak łatwo było Zosię przekonać. Upór wzięła po matusi, tylko umiała go
ładnie ukryć. Nigdy nie mówiła, że czegoś nie zrobi. Przytakiwała gorliwie, a
zaraz potem wynajdywała dziesięć przeszkód, które nie pozwalały jej wywiązać się
z obietnicy. Matusia wciąż powtarzała, że młodsza córka jest niesamowicie
leniwa, że miga się od zajęć i spycha swoją robotę na innych.
- Z tańców i śpiewania nie ma chleba! - krzyczała. - Nic za darmo nie ma,
wszystko trzeba w trudzie wypracować.
- Nie, matusiu, w modlitwie chleb jest za darmo.
- Skaranie z tobą! Gdzie za darmo? Jak się modlisz, mów?
Zosia z powagą uklękła w bruzdzie i złożyła ręce do pacierza. Recytowała bardzo
pięknie, z wyczuciem i wielkim przejęciem
- ... chleba naszego powszedniego i słodką bułeczkę też, daj nam Panie...
Matusia zaniemówiła. Do głowy jej nigdy nie przyszło, że córka na własną rękę
zmienia tekst świętej modlitwy, że śmie Stwórcy zawracać głowę bułeczkami.
Dopatrzyła się w tym wielkiego grzechu, jeżeli nie świętokradztwa, i sama już
nie wiedziała, jak ukarać grzesznicę.
- Mówię: daj nam Panie", więc jak daj", to chyba za darmo? - nie ustępowała
Zosia.
Tak matusię skołowała, że tym razem obeszło się bez kary. Zresztą do czasu, bo
krótko potem Zosia popełniła niewy-
115
baczalne przestępstwo i dostała lanie zbiorowe, uwzględniające wszystkie
wykroczenia z ostatnich tygodni.
Zaczęło się niewinnie i niemal symbolicznie od jajka, które przyniosła do domu.
Nie z własnego kurnika, ma się rozumieć, tylko ze szkoły. Matusia, przeczulona
na punkcie uczciwości i tykania cudzego dobra, natychmiast zbystrzała. Bezkarnie
można było jedynie grabić siano i zbierać dzikie wiśnie, nawet, jeśli rosły przy
cudzej miedzy. Wiadomo jednak, że kurze jajko na wiśni nie urosło. Zaczęła więc
z całą surowością wypytywać: A skąd? A gdzie? A dlaczego?
- Kacperek Surdyk mi dał.
- Kacperek jaj nie znosi - fuknęła Marcjanna. - Czego sam nie zjadł, tylko tobie
dał? I od kiedy to Surdyki za darmo coś dają?
- Za darmo nie. Chciał, żebym pokazała mu przyrodzenie - wyznała Zosia tak
szczerze, że matusia zaniemówiła.
Nawet jej w głowie nie postało, że ośmioletnia dziewka, która od kolebki
wiedziała, co skromność dziewczęca i wstyd dziewiczy, sprzeda się Kacperkowi
Surdykowi za jajko. Zwykła rózga za tak straszne przewinienie już nie
wystarczała. Matusia sięgnęła pod kaftan i odwiązała cienki rzemień, którym
przepasywała spódnicę.
- To najbrudniejszy występek, jaki... - Ze zdenerwowania brakowało jej słów, ale
wiadomo było, że czego nie powie, to rzemykiem na skórze wykarbuje.
- Nie brudny! - zawołała z płaczem Zosia. - Nie brudny, bo Elcia mnie wczoraj
wymyła w cebrzyku. A ja nie pokazałam nawet czystego występka, tylko porwałam
jajko i uciekłam!
Kary nie uniknęła. Oberwała hurtem za robaczywe myśli i nieskromność, za
bułeczkę, świętokradzko wciśniętą do modlitwy, za lenistwo i wszystkie kłamstwa,
jakich się dopuściła. Matusię to rozpustne jajko tak bardzo mierziło, że
natychmiast odniosła je Surdykom wraz z życzeniem, żeby i Kacperkowi tyłek
przetrzepali.
116
[ Pobierz całość w formacie PDF ]