[ Pobierz całość w formacie PDF ]

gorycznym tonem. -I nie mów  kapitalnie", Clemmie,
dama nie powinna używać takich słów.
- E tam! - prychnęła Clementine. - Wiesz, że Ned
nie ma głowy do książek, jego interesuje tylko wojsko
i wszystko, co siÄ™ z wojskiem Å‚Ä…czy. Gdyby tata nie
umarł tak niespodziewanie...
- Nie pozwolę, żeby markiz Merlin wykupił dla Neda
rangę w wojsku. - Słowa same popłynęły z ust Thei. -
Nie chcę mu nic zawdzięczać. - Nie mogła powtórzyć
Clementine rozmowy, którą przeprowadziła z Jackiem
pierwszego dnia, zaraz po wypadku, kiedy powiedział,
że wszystko można kupić, i przywołał sytuację Neda na
potwierdzenie swoich racji. Dowodziło to tylko, że nie
miał uczciwych intencji.
Clementine spojrzała na siostrę z zainteresowaniem.
- Dlaczego nie? Jest ustosunkowany. Zastanów się
dobrze, co mówisz. Nie tak łatwo będzie znalezć innego
sponsora dla Neda.
Thea zacisnęła dłoń na koszyku.
- Markiz Merlin jest inny. On... ja... On może ocze­
kiwać...
- Podzięki za swoją wielkoduszność?
- Gemmie!
Clementine zsunęła kapelusik na plecy, tak że trzy­
mał się teraz tylko na wstążkach. Okropność, pomyślała
Thea z niesmakiem. Coraz częściej czuła się bezradna
wobec dezynwoltury drogiej siostrzyczki, jej lekcewa­
żenia manier.
- Chcesz powiedzieć, że markiz Merlin sugerował
ci coÅ› takiego?
- Tak, sugerował! - wyrzuciła z siebie Thea. - Po
wielokroć.
Clementine zrobiła wielkie oczy.
- Niesamowite. Ty to masz szczęście.
- Clementine Shaw!
- Muszę cię zostawić. Radz sobie sama z markizem
Merlinem. WÅ‚aÅ›nie zmierza w naszym kierunku. Wy­
bacz, że nie zostanę i nie będę cię chronić przed jego
niecnymi zakusami. - Wyjęła Thei z rÄ™ki koszyk z żon­
kilami i pobiegła w stronę domu.
Thea odwróciła głowę. Rzeczywiście Jack szedł
w jej stronę, obok biegł jeden z domowych spanieli.
Dopóki żył ojciec, w Oakmantle była cała zgraja psów,
z której pozostaÅ‚y tylko trzy. Jackowi towarzyszyÅ‚ naj­
bardziej wiekowy, artretyczny staruszek. Thea zauwa­
żyła, że Jack celowo zwalnia, by pies mógł dotrzymać
mu kroku, i uśmiechnęła się. Naprawdę dobry z niego
czÅ‚owiek, pomyÅ›laÅ‚a. Dobry i przez tÄ™ swojÄ… dobroć je­
szcze bardziej niebezpieczny.
Nadal wyglÄ…daÅ‚ blado, ale niezwykle elegancko: wy­
sokie czarne sztylpy, śnieżnobiała koszula i doskonale
skrojona myÅ›liwska kurtka czyniÅ‚y go uosobieniem do­
brego smaku. Głowę miał odkrytą i na jego ciemnych
włosach igrały złotawe refleksy słońca.
Thea postanowiła, że musi być stanowcza, nie może
dopuścić, by zniszczył ze szczętem jej pozycje obronne.
- DzieÅ„ dobry - powiedziaÅ‚a, gdy podszedÅ‚. - Z gó­
ry wyekwipował się pan na dłuższy pobyt na wsi czy
też kazał przysłać sobie kufry z Londynu?
W odpowiedzi Jack uśmiechnął się i ujął dłoń Thei.
PróbowaÅ‚a cofnąć rÄ™kÄ™, ale Jack na to nie pozwoliÅ‚, wÅ‚o­
żył ją sobie pod ramię i tak razem ruszyli.
- PrawdÄ™ powiedziawszy, Hodges jest taki przewi-
dujący. Jemu zawdzięczam, że mam się w co ubrać.
Gdyby nie jego zaradność, pewnie musiaÅ‚bym poży­
czyć bieliznę i kaftany od Bertiego.
- Wątpię, by pasowały na ciebie... - zaczęła Thea,
nie zastanawiając się, co mówi, i pokraśniała niczym
piwonia. Poniewczasie uświadomiła sobie, że porusza
temat, któremu dama nie powinna poświęcać myśli,
a tym bardziej o nim mówić. Owszem, nie mogła nie
dostrzec widomych zalet fizycznych Jacka, ale zdradzać
się z tym, że widzi i docenia? Dojrzała uśmiech w jego
ciemnoniebieskich oczach i sklęła się w duchu za to, że
nie trzyma języka za zębami. Godny potępienia brak
kontroli.
- Pochlebia mi, że tyle uwagi poświęca pani mojej
osobie, panno Shaw - powiedział z naciskiem, tak by
nie miaÅ‚a najmniejszych wÄ…tpliwoÅ›ci, że każda sposob­
ność, jakÄ… mu stworzy, zostanie przez niego wykorzy­
stana natychmiast i do końca. - Gdyby chciała pani
przeprowadzić dokÅ‚adniejsze obserwacje, jestem na pa­
ni usługi.
Thea postanowiÅ‚a, że nie da siÄ™ zbić z pantaÅ‚yku kpi­
nami.
- Doprawdy, milordzie? Będę miała szansę? Byłam
pewna, że pan wyjeżdża. Wszak doszedÅ‚ pan już do sie­
bie po wypadku.
- Niestety, panno Shaw, w moim stanie podróż
mogÅ‚aby siÄ™ okazać zgubna, jestem jeszcze bardzo osÅ‚a­
biony.
W opinii Thei Jack na pewno nie sprawiał wrażenia
osÅ‚abionego. Wszystko, tylko nie to. Już prÄ™dzej niebez­
pieczny hultaj i nicpoń. Ale osłabiony? Doprawdy
śmieszne.
- Przykro mi, że ciągle pan słabuje - powiedziała
uprzejmie. - Może powinien pan wrócić do domu i tro­
chę odpocząć? Nie trzeba się przemęczać. Dalszy spacer
może tylko zaszkodzić.
- Och, nie. Codziennie bÄ™dÄ™ staraÅ‚ siÄ™ dÅ‚użej pozo­
stawać na nogach, panno Shaw - stwierdziÅ‚ Jack z za­
bójczym uśmiechem. - Dzisiaj jeszcze nie osiągnąłem
założonego celu. A propos celu, czy może pani siostra
ćwiczy strzelanie z łuku? Jeśli tak, chętnie obejrzałbym
w pani towarzystwie herbarium, tam powinniśmy być
bezpieczni.
Thea spojrzała na niego podejrzliwie, nie bardzo
wiedzÄ…c, skÄ…d u Jacka to nagle zainteresowanie ogrod­
nictwem. ByÅ‚a pewna, że to pretekst, ale odmówić by­
łoby niegrzecznie, szczególnie że Clementine zabrała
koszyk z kwiatami, pozbawiając w ten sposób siostry
wymówki, która pozwoliłaby jej wrócić niezwłocznie
do domu.
Przeszli przez drewniany mostek przerzucony przez
fosę i znalezli się w tej części ogrodu, która kiedyś była
chlubą i wizytówką Oakmantle, i gdzie Thea niedawno
przycinaÅ‚a stare krzewy różane, przygotowujÄ…c je na na­
dejście nowego sezonu.
Markiz otworzył furtkę i podał Thei dłoń. Dotknął jej
lekko, musnął zaledwie, ale to wystarczyło, by Theę
przeszedł gwałtowny dreszcz, przenikający całe ciało
od stóp do głów. Jack nie spuszczał wzroku z jej twarzy.
- Latem zbieramy tu pÅ‚atki róż - zaczęła opowia­
dać, chcÄ…c pokryć zmieszanie. - Suszymy je i potem ro­
bimy z nich potpourri do szaf z ubraniem i bielizniarek
i... w ogóle. Hodujemy zioÅ‚a na przyprawy i zioÅ‚a za­
pachowe, szczególnie lawendę. - Wiedziała, że mówi
zbyt szybko, nerwowo i chaotycznie. Następne słowa
Jacka wprawiły ją w jeszcze większe pomieszanie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pruchnik.xlx.pl