[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ale staraliśmy się jak najlepiej wykorzystać ten czas i ro-
bić rzeczy, w których ona tak czy siak nie chciała uczest-
niczyć, kiedy była w domu. Tylko że zawsze, kiedy po-
jawiała się Maria, a przychodziła przecież codziennie,
wszystko w jakiś sposób wychodziło nie tak. Bez uczu-
cia, jak gdybym już nie potrafił się skoncentrować na
synach. Nie wiem dlaczego. Jakimś sposobem czułem
się przez nią niepewnie, miała w sobie coś nieuchwyt-
nego. Dziecko czy dorosły? Kłamstwo czy prawda? Tak
czy nie? Arogancka czy przestraszona? Zainteresowa-
na czy nie? Wszystkiemu, co mówiła, jednocześnie za-
przeczała. I nigdy nie wiedziałem, jak z nią jest albo jak
ze mną jest u niej. I to też było w pewien sposób, no, nie
wiem... pociągające?
Czy chodziło o to, żebym zaopiekował się Marią, czy
aby ona zajęła się chłopcami, nigdy tego dobrze nie po-
jąłem. Ingrid ją prosiła o przypilnowanie dzieci, kiedy jej
nie będzie - tak zwykle twierdziła. %7łebym ja zdążył z tym,
co Ingrid uznała za ważne, z tymi wszystkimi planami.
Najpierw doprowadzić dom do stanu używalności, po-
tem nowy garaż, szklarnia, domek zabaw, altana i sauna.
I z chęcią bym to wszystko dla Ingrid budował, gdyby
138
to oznaczało, że zamierza więcej przebywać w domu,
przestać ciągle być w drodze - do czegoś innego, bardziej
interesującego niż chłopcy i ja. Przecież mi jej brakowało.
Bez przerwy do niej tęskniłem. Tylko nie zdążyłem jej
tego wytłumaczyć.
Zrobiłbym dla Ingrid wszystko, ale mając chłopców
i dom, który sypał się coraz szybciej, nigdy nie dopra-
szałbym się o opiekę nad nastolatką pokroju Marii. Nie
nadawałem się do tego, Ingrid powinna to była wiedzieć.
Ta dziewczynka była obcym stworzeniem, skomplikowa-
nym, nie rozumiałem jej. Miała jakiś bagaż doświadczeń,
który w kółko ze sobą ciągnęła, nieszczęśliwe dzieciń-
stwo prawdopodobnie, to wszystko w końcu przywiodło
ją tutaj - do obcej rodziny na wsi, chociaż była dziecia-
kiem z miasta, który boi się zwierząt i ciemności, i sa-
motności, i tego wszystkiego, czego to miejsce było pełne.
Próbowałem troszczyć się o nią na tyle, na ile umiałem,
udawałem Ingrid, robiłem jej kanapki z ogórkiem kiszo-
nym i kakao, co jadła przed telewizorem. A kiedy przy-
szła lekko ubrana i mokra od deszczu, poszukałem dla
niej ubrania w szafie Ingrid i pościeliłem na sofie. I właś-
nie w te dni pragnąłem bardziej niż kiedy indziej, żeby
Ingrid wróciła wcześniej do domu. Bo jak tu się zacho-
wać, co zrobić, jak postąpić, żeby wszystko było jak na-
leży, a nie na opak?
Zapewniłem Marię, że wszystko będzie dobrze, mimo
że zupełnie nie miałem pojęcia, co by się miało ułożyć.
Nie mogłem przecież naprawić jej życia, Ingrid chyba
też nie potrafiła, nawet jeżeli wiedziała przynajmniej,
co jest nie tak - po tych wszystkich długich rozmowach
139
z Marią za zamkniętymi drzwiami przez całe lato, kiedy
jeszcze miała czas się o nią troszczyć.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziałem, ale nie uda-
ło mi się przekonać nawet samego siebie. Zwłaszcza kiedy
Maria złapała mnie za rękę i zatrzymała, chociaż czułem,
że powinienem iść. Nie wiedziałem, czy chciała, żebym
siedział u niej, dopóki nie zaśnie, bo w przeciwnym wy-
padku, co miałaby oznaczać jej ręka zaciśnięta na mojej.
Bała się ciemności, wiele razy o tym opowiadała, zawsze
chciała mieć włączony telewizor, kiedy szła spać, leżała
na sofie przy skręconej fonii, aż zmorzył ją sen. A kiedy
tak leżała w T-shircie Ingrid w słabej poświacie z tele-
wizora, prawie mi się podobało, że tu jest. Polubiłem to
na sposób, który nie przypadłby Ingrid do gustu, gdyby
potrafiła czytać w moich myślach. Ale Ingrid nie było,
miała ważniejsze sprawy, niż siedzieć w domu i wczy-
tywać się w moje myśli. Mogła zapobiec temu, co się sta-
ło, wystarczyłaby tylko jej obecność. Kiedy była w domu,
Maria dla mnie nie istniała. Tak właśnie było.
Ingrid wiele razy powtarzała, że liczy na to, że przy-
brani rodzice Marii przyjdą i nam nawrzucają za to, że się
wcinamy. Ale nigdy się nie pokazali. Zdawało się, że nie
obchodzi ich, że Maria więcej przebywa u nas niż u nich.
Może nie istnieli? Powiedziałem to Ingrid, no bo czy my
kiedykolwiek widzieliśmy, jak Maria wchodzi do tam-
tego domu? Być może tak naprawdę była zupełnie sama?
Na gigancie? Co myśmy wiedzieli? Może mieszkała
w szałasie w lesie? Choćby nie wiem jak długo siedziała
140
wieczorem, nigdy nie zgłosił się nikt, nikt o nią nie zapy-
tał. Czy to nie było dziwne? I dlaczego zarówno na mnie,
jak i na Ingrid wymusiła obietnicę, że tam nie pójdziemy?
Do domu sąsiadów, w którym nigdy nie paliło się światło.
Nawet żeby się przywitać.
Czy to moja wina? Naprawdę tylko moja wina? Skąd
mogłem wiedzieć, o co Marii chodzi? Miała przecież dwa
języki. Przez cały czas mówiła nimi dwoma jednocześnie,
jedno słowami, a drugie ciałem. Usta najczęściej milczały,
ale ciało mówiło bez przerwy: Spójrz na mnie... schylam
się i wiążę tenisówki, przechodzę przez pokój, teraz staję
przy oknie i musisz na mnie spojrzeć. Popatrzże. Chcesz
i możesz, Jack. Podnoszę teraz szklankę do ust. Piję, prze-
łykam. Zobacz. Leżę tu na sofie. Nie masz odwagi? Ingrid
cię nie widzi, jej tu nie ma, nikt nas nie zobaczy - tylko
my siebie widzimy. Wzrok mówił: nie dotykaj mnie, ale
ciało: Chodz, jestem tutaj, chodz, jeśli chcesz.
Starałem się na nią nie patrzeć. Nie dało się. Próbowa-
łem wkurzać się na sposób, w jaki stała, chodziła, jadła,
jak na początku, ale przychodziło mi to coraz trudniej.
Zamiast jak kiedyś nie otwierać jej drzwi, kiedy przycho-
dziła, po pewnym czasie nabrałem zwyczaju, żeby wycze-
kiwać jej w oknie, jeśli nie pojawiła się do kolacji.
Jej oczy mówiły tym samym językiem co ciało, języ-
kiem, który bez przerwy słyszałem, choć właściwie wcale
nie chciałem. Miała kompletnie inne oczy niż Ingrid.
Palące. W ogóle nie przypominały oczu Ingrid, które
najczęściej dawały mi spokój, nawet kiedy chciałem, żeby
na mnie spojrzały. Usta Marii mówiły: Muszę już iść do
141
domu. A ja myślałem: Pewnie, dobra, idz. Tylko że ona
nie odchodziła. Nigdy jej nie zatrzymywałem, mógłbym,
gdybym tylko chciał, ale nie chciałem. To ona chciała.
Albo ja, jasne, że chyba tak, kto by nie chciał, ale nie
można robić wszystkiego, na co się ma ochotę. Za każ-
dym razem, kiedy staram się szczerze nad tym zastano-
wić, myślę, że to ona. Ona do tego doprowadziła.
- Muszę już iść - odezwała się.
Ale dlaczego powiedziała to, siedząc dalej na kana-
pie i czekając? Czekając na co? Czego ode mnie chciała?
Wiele razy się nad tym zastanawiałem. Niczego już nie
jestem pewien, wiem jedynie, że nigdy jej nie zmusza-
łem. Wszystko działo się tak powoli, miała wiele okazji,
żeby powiedzieć nie. Potem płakała. Może żałowała? Ale
nawet nie była dziewicą, więc czegokolwiek by żałowała,
musiało już być na to za pózno. Na długo przede mną.
KAJ
(Cykuta)
Trzeba nauczyć się odróżniać dzięgiel od cykuty, trują-
cy bez koralowy od jadalnego, trybulę i barszcz zwyczaj-
ny. Mama nauczyła nas tego, kiedy byliśmy mali, żeby-
śmy mogli bawić się u ujścia rzeki. Trujący sok rośliny
wyżera w skórze niebieskie dziury, gorsze niż wysypka
od butelek taty z garażu - terpentyny, amoniaku, szela-
ku. Krystian i ja mieliśmy niewidzialne psy przywiązane
do drzewa. Bawiliśmy się w Cyganów. Mieliśmy szałas
z chmarą dzieciaków, którym nie pozwalaliśmy wycho-
dzić na dwór, bo w lesie czyhało niebezpieczeństwo. Kie-
dy próbowały się wymknąć, biliśmy je wierzbowymi róz-
gami. Las był mroczny i pełen chaszczy. Same nie dałyby [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pruchnik.xlx.pl