[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rosłych funkcjonariuszy złapało mnie pod ramiona i przemocą wsadziło do samochodu. Ale,
ku pokrzepieniu ducha, zdołałam dostrzec, jak do sąsiedniego wozu pakują Pechowca. A
jednak sprawiedliwości stało się zadość. Odetchnęłam z pewną ulgą i ufnie oddałam się w
ręce losu. Teraz, kiedy prawdziwy przestępca znalazł się w rękach policji, wyjaśnienie tej
całej ponurej afery jest tylko kwestią czasu. Oby tylko nie kazali mi czekać zbyt długo.
A los zakpił sobie ze mnie po raz kolejny. Najpierw poczułam się jak księżniczka -
niestety ta na ziarnku grochu. Zawartość torebki nieznośnie uwierała mnie w tyłek i nie
mogłam się doczekać, kiedy wreszcie zamkną mnie w areszcie. Potem było już tylko gorzej.
Dojechaliśmy na miejsce i tu zostałam poinformowana, że zanim zostanę zamknięta, muszę
przecierpieć jeszcze kilka faz przejściowych jak: kruszenie, zastraszanie, łamanie, co w
efekcie końcowym ma doprowadzić do przyznania się do winy i umożliwienia skazania mnie
przez niezawisły sąd.
Zaczęli od kruszenia. Zabrali wreszcie tę nieszczęsną torebkę, z czego się nawet
ucieszyłam, i ponownie skuli kajdankami, co przyjęłam z dużo mniejszym entuzjazmem.
Wystarczyło poprosić, żebym obiecała, że nie ucieknę. Obrażał mnie taki brak zaufania. W
końcu osobiście zadzwoniłam na policję, prosząc o pomoc, a zostałam schwytana w szpony
sprawiedliwości jak pierwszy lepszy przestępca. Miałam wprawdzie co nieco na sumieniu, ale
mogłam z tym żyć do samej śmierci. A teraz byłam wściekła na cały świat i zamiast kruszeć,
zaczęłam się opancerzać. Ułożyłam sobie zgrabną historyjkę i zamierzałam się jej trzymać do
momentu, aż policja pierwsza odsłoni karty. Na zaufanie trzeba sobie zapracować, to niech
pracują.
Znudziło mi się w końcu to czekanie. Wstałam i zaczęłam sobie spacerować wzdłuż
ściany. Siedzący przy biurku młody funkcjonariusz przerwał pracę i zaczął mi się przyglądać
z rosnącym zainteresowaniem. Obdarzyłam go smutnym, melancholijnym uśmiechem i z
westchnieniem usiadłam na krześle. Właśnie zaczęła się między nami nawiązywać pewna
więz duchowa, kiedy brutalnie zadzwonił telefon.
- Musimy już iść - powiedział przepraszająco. Widocznie wierzył w moją niewinność, a
skoro ten chłopak uwierzył bez słów, nie powinnam mieć większych kłopotów z
przekonaniem śledczych za pomocą solidnych argumentów. Na pierwszy ogień postanowiłam
rzucić Pechowca, potem Sylwię, Albinosa i tak dalej. Jak na osobę całkowicie niewinną
miałam sporo do powiedzenia o tak zwanym marginesie społecznym.
Szłam ku przeznaczeniu odważnie, z podniesionym czołem. Bez oporu wdrapałam się
pieszo na czwarte piętro, bo ponoć windy nie działały, i zostałam nagrodzona za współpracę
zdjęciem kajdanek. We własnym mniemaniu awansowałam z podejrzanej na świadka,
najlepiej koronnego. Dostanę nową tożsamość, konto w banku i przystojnego ochroniarza na
wypadek, gdyby ktoś znowu chciał mi zrobić krzywdę.
Weszliśmy do środka i natychmiast zrobiło mi się słabo. Ujrzałam Pechowca w
policyjnym mundurze. Stał oparty biodrem o biurko, uśmiechając się blado i jakby odrobinę
ironicznie. Na jego lewej dłoni ujrzałam gruby opatrunek z bandaża. Widoczny znak, że
jednak zrobiłam mu krzywdę.
Na szczęście nie byliśmy w pokoju sami, oprócz posterunkowego, który mnie tu
przyprowadził, był jeszcze jeden człowiek. Wysoki, postawny szatyn, z lekką nadwagą. Na
pierwszy rzut oka wzbudzał zaufanie, ale z gliniarzami nigdy nie wiadomo. Jak wszyscy
tajniacy nie nosił munduru. Na zielonej bawełnianej koszulce wyraznie odcinały się paski
kabury pistoletu - atrybutu władzy. Wszystko razem miało zrobić na mnie wrażenie i zrobiło.
Szczególnie ten numer z Pechowcem w mundurze. Mogłam dać głowę, że włożył go
specjalnie na tę okazję.
W jednej sekundzie moja linia obrony legła w gruzach. I kto tu ma pecha, do cholery?!
- Komisarz Zielnik - przedstawił się ten ubrany po cywilnemu. A to - państwo się już
znają z widzenia - komisarz Witold Celeszyński. Nasz specjalista od spraw trudnych lub
zgoła niemożliwych.
Klapnęłam na okrągły taboret i pogrążyłam się w zadumie. Nagle zobaczyłam
przyszłość w czarnych barwach i pożałowałam młodych lat, które z pewnością spędzę w
więzieniu. Słowa komisarza Zielnika potwierdziły moje najgorsze przypuszczenia.
Siedziałam w bagnie po uszy, bez szans na ratunek, bo kto przy zdrowych zmysłach uwierzy,
że nie miałam z tym, o co mnie podejrzewają, nic wspólnego.
- Napad na funkcjonariusza na służbie, narkotyki, handel żywym towarem, kradzież i
przemyt dzieł sztuki, współudział w morderstwie - recytował jak z nut.
Poczuwałam się jedynie do szantażu pedofilów i zatajenia dowodów rzeczowych, ale
tego z kolei policja mi nie zarzucała, więc nie wiedziałam - przyznać się czy nie? Na wszelki
wypadek milczałam, czekając, co będzie dalej.
- Widzę, że przewidująco zabrała pani szczoteczkę do zębów? Przyda się jak znalazł.
Niestety, resztę kosmetyków będziemy zmuszeni oddać do depozytu. Zresztą, sama pani
rozumie - więzienie to nie hotel. Już same narkotyki zapewnią pani kilka lat darmowego
wiktu i opierunku, nie mówiąc o reszcie przewinień.
Na wzmiankę o narkotykach rozjaśniło mi się pod kopułą. W trudnej sytuacji, w jakiej
się znalazłam, tylko współpraca dawała jakieś szanse na wyrok w zawieszeniu. Właściwie nie
miałam nic przeciwko współdziałaniu z organami ścigania, ale na moich warunkach.
Westchnęłam głośno i w myślach zaczęłam układać zeznania, starannie wygładzając kanty na
własnym życiorysie. Wystarczy tylko podretuszować kilka niechlubnych faktów,
kombinowałam logicznie, a dalej mogę być szczera aż do bólu. W końcu też jestem ofiarą
tego wielopoziomowego spisku.
- Korzystając z okazji, chciałam zgłosić porwanie - zaczęłam od razu od kluczowej
sceny, uznając słusznie, że na resztę przyjdzie kolej pózniej. - Może panowie nie wiedzą, ale
zostałam podstępem wywabiona z domu i siłą wywieziona w niewiadomym kierunku.
Uciekłam zaledwie kilka dni temu i nie bardzo jestem w temacie, jeśli chodzi o bieżące
sprawy. Wie pan, nie było mnie w mieście...
- Oj, chyba się jednak nie zrozumieliśmy. - Zielnik z dezaprobatą pokiwał głową. -
Liczyłem na spontaniczność zeznań, a pani się okopuje na z góry straconych pozycjach.
Szkoda, będziemy zmuszeni rozmawiać z panią inaczej.
Użycie przez komisarza liczby mnogiej sugerowało, że jego milczący dotąd partner
włączy się do akcji i przestanie być miło. Zaczęła się zabawa w dobrego i złego glinę, motyw
świetnie mi znany z telewizji. Przez skórę wyczuwałam, że tym razem wcale nie będzie
zabawnie. Podział ról był na pewno nieprzypadkowy. Miałam z Pechowcem kilka małych
starć, a teraz los postarał się o rewanż.
Pechowiec, a ściślej mówiąc komisarz Witold Celeszyński, bez zbędnych wstępów
przeszedł do zmasowanego ataku.
- Bajeczkę o porwaniu proszę zachować dla przyszłych dzieci. Jeszcze nie widziałem
ofiary porwania, która bezpośrednio uczestniczy w nokautowaniu potencjalnych obrońców.
Zeznam pod przysięgą, że wsiadła pani do tego samochodu dobrowolnie, w towarzystwie
dobrych znajomych. To była zuchwała ucieczka, a nie żadne porwanie - zakończył twardo.
Wiedziałam, że tak będzie! Facet uprzedził się do mnie albo zwyczajnie się mści.
Wszystko, co powiem, z pewnością wykorzysta przeciwko mnie. Jakbym to ja była winna
jego prywatnych niepowodzeń. Takich notorycznych pechowców w ogóle nie powinni
przyjmować do policji. Nawet jeśli jego pech objawiał się wyłącznie w kontaktach ze mną, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pruchnik.xlx.pl